Nasz teatr logo

Przepis na katastrofę - "Lekarz na telefon" w Scenie Współczesnej, recenzja

Do trzech razy sztuka, chciałoby się rzec. Nie zobaczyłem monodramu „Lekarz na telefon” Borbali Szabó w Olsztynie w wykonaniu Dawida Dziarkowskiego, nie obejrzałem wrześniowej premiery w Teatrze Horzycy w Toruniu z Arkadiuszem Walesiakiem, ale udało się wreszcie w nowej siedzibie stołecznej Sceny Współczesnej. W kameralnej przestrzeni elegancko zaaranżowanego gabinetu wystąpił Kamil Wodka, a że aktor od ładnych kilku lat jeździ karetką w serialu „Na sygnale”, to właściwie zmienił jedynie specjalizację. No nie, tak łatwo jednak nie było. 
   Bohaterem sztuki jest ginekolog Jacek Łagoda, który po odpracowanym dyżurze nieszczęśliwie zatrzasnął się we własnym gabinecie. Tymczasem życie wcale nie chce mu odpuścić, a jedynie piętrzy kolejne problemy. Małe, niewinne kłamstewko uruchamia lawinę zdarzeń, których nic nie jest w stanie zatrzymać. Jak spławić naprzykrzającą się matkę, jak odebrać córki z przedszkola, by zadowolić małżonkę-heterę, jak dotrzeć do tępego kumpla i jego kochanki, by wybawili go z kłopotu, jak zmusić ślusarza do szybkiej interwencji, a  w końcu jak odebrać poród na odległość?
   Przed reżyserem Włodzimierzem Kaczkowskim stanęło trudne zadanie zburzenia wpisanej w scenariusz czwartej ściany i otwarcia spektaklu na widza. Monodramy powstają zazwyczaj w stałym kontakcie z widownią, aktorzy przedstawiają publice swój świat i budują z nią silną emocjonalną więź. Tymczasem w bardzo realistycznie napisanym tekście węgierskiej autorki mamy do czynienia z miotającym się  niczym zwierzę w zamknięciu aktorem, który miast z publicznością rozmawia głównie… przez telefon. A nawet przez trzy w porywach do czterech. Potrzeba skupienia się na wyimaginowanych rozmówcach, nieustanna żonglerka właściwymi aparatami (wymagająca także uwagi siedzącego za konsolą Kirila Krasko), precyzyjne dopasowanie emocji i tembru głosu zależnego od rozmówcy stanowiły dla Kamila Wodki prawdziwe aktorskie wyzwanie. I wyszedł z niego obronną ręką odbierając i wykonując lekko ponad sześćdziesiąt telefonów, niektóre przymilnie, większość uprzejmie, część z wyraźną niechęcią, a jeszcze inne dość obcesowo i w stanie silnego wzburzenia. Poradził sobie także Włodzimierz Kaczkowski przekierowując część rozmów bezpośrednio do widowni, dodając odaktorski wstęp i zakończenie, ale któż miałby zrobić to lepiej, niż reżyser od lat tworzący komediowy teatr włączający widza?
   Fabuła „Lekarza na telefon” nie jest wybitnie oryginalna. Perypetie doktora Łagody wzięte żywcem z codzienności zbliżają nas jednak do bohatera i mimowolnie kibicujemy mu w pokonywaniu kolejnych nawarstwiających się przeszkód. Po prawdzie dość szybko chcielibyśmy nim jednak potrząsnąć i nauczyć asertywności. Słodkie jest jego małżeńskie „króliczkowanie”, ale szybko wychodzi na jaw, że ukochany „Króliczek” ma niewiele z sympatycznego zwierzaka, a bliżej mu do generała wydającego polecenia bez możliwości jakiegokolwiek sprzeciwu. Doktor Jacek godzi się na wszystko – narzucony wegetarianizm, eko-terroryzm w wychowaniu dzieci i prawdopodobnie tysiące innych rzeczy, aby tylko nie zdenerwować impulsywnej małżonki. Nie potrafi stawiać granic ani jej, ani własnej matce, ani nawet pacjentom. Stara się sprostać życiu, które wyraźnie przytłacza go swoją intensywnością. Ogarnąć z sympatycznym uśmiechem jednocześnie pracę, rodzinę, dom i przyjaciół. Chciałby zadowolić wszystkich, ale w rezultacie nie zadowala nikogo. Już dawno zagubił w tym galimatiasie siebie, stał się potulnym barankiem miotanym wolą innych z lewa na prawo. Człowiekiem radosnym na pokaz i głęboko zestresowanym. Bojącym się nawet odebrać telefon, zwłaszcza ten z groźnie brzmiącym marszem imperialnym z „Gwiezdnych Wojen”. Nie brzmi jak komedia, prawda? 
   Na szczęście humoru w sztuce nie brakuje, a przemianę naszego bohatera oglądamy w absurdzie wydarzeń z rosnącą przyjemnością. Facet bierze się w garść i wreszcie staje na nogi, mimo że poznany przypadkiem Patryk lekko mu je przetrącił. Doktor znosi to jednak nad wyraz dobrze. Zresztą nie robi się komedii bez choćby szansy na happy end. Kamil Wodka podjął się w swym pierwszym monodramie aktorskiej woltyżerki i wycisnął z farsowego, ale wymagającego precyzji tekstu ile się dało. Scena Współczesna zaś raz jeszcze udowodniła, że bezpośredni kontakt z widzem jest jej znakiem rozpoznawczym. „Lekarz na telefon” to lekka zwariowana komedia, którą doceni każdy, kto choć raz spóźnił się odebrać dzieci z przedszkola. I musiał się z tego tłumaczyć.

Tekst Marek Zajdler