Listy Marii - "Kochany, najukochańszy..." w Teatrze Polskim w Warszawie, recenzja
Niekiedy potrzeba naprawdę niewiele. Ale żeby niewiele stało się czymś, potrzeba całkiem sporo. W Teatrze Polskim w Warszawie na niemal pustej scenie mistrzowski tekst Wiesława Myśliwskiego spotkał się z melancholijną maestrią Grażyny Barszczewskiej, aktorskim wyczuciem Andrzeja Seweryna i reżyserskim uwielbieniem dla słowa Magdy Umer. „Kochany, najukochańszy…” to jeden z najpiękniejszych spektakli o tęsknocie, nadziei i niespełnionej, a zarazem wciąż żywej miłości, jakie dane mi było kiedykolwiek obejrzeć. I tu właściwie mógłbym już skończyć.
Grażyna Barszczewska przygotowała teatralny scenariusz w oparciu o listy Marii pisane na przestrzeni całego życia, a nawet po nim do bezimiennego bohatera „Ostatniego rozdania” Wiesława Myśliwskiego. Odwróciła więc powieściową soczewkę skupiając się na bezgranicznej tęsknocie kobiety za młodzieńczą miłością. A ponieważ widz, jak to ujęła reżyser, „nie wytrzymałby półtorej godziny jęczącej, nieszczęśliwej kobiety” w wysublimowanych projekcjach dodano komentarze adresata listów, które rezonują głosem bliźniaczej duszy. Andrzej Seweryn jest w nich postacią tajemniczą, bliską i odległą zarazem, nie ukazuje twarzy, jest wspomnieniem dotyku dłoni, ruchu ciała, gestów, zamglonym obrazem niespełnionego szczęścia. A jednak wciąż pamiętającym i nieobojętnym. Ich szczenięca miłość rozbłysła jak pochodnia, ale młodego mężczyznę przeraziła siła uczucia, jakim obdarzyła go Maria. Nie mogąc odpowiedzieć podobnym zaangażowaniem, nie chcąc ranić, czy podważać wiary ukochanej w pełne pasji uniesienia, odszedł. Tyle, że Maria nie przestała kochać. I pisać. Nawet wiedząc, że na żaden z listów nie dostanie odpowiedzi. Z czasem dawna miłość stała się powiernikiem jej tajemnic, odległym wspomnieniem ideału, utraconą połówką jabłka, jedyną na świecie bratnią duszą, która może wysłuchać i zrozumieć. I mimo że życie uczyniło Marię kobietą spełnioną rodzinnie i zawodowo, to jej cząstka została już na zawsze przy wybranku. Młodzieńcze płomienne uczucie wyryło się w jej sercu, a wszechogarniająca tęsknota odnalazła upust w przelewaniu myśli na papier. Nie mam wątpliwości, że gdyby mężczyzna tylko odpisał, wykonał drobny gest, czy krok, Maria porzuciłaby wszystko i ruszyła mu na spotkanie. „Uwierają nas wszystkie związki, a nie możemy dać sobie rady z samotnością” – mówi z ekranu Andrzej Seweryn, ale z czasem jego moralne wątpliwości tylko się umacniają. Czy ma prawo odpisać? Zburzyć życie Marii, która je sobie zapewne szczęśliwie ułożyła? Czy nie zawiódłby nadziei, jakie pokłada ona w ich uczuciu? Czy tym samym nie odebrałby jej „wiary w sens istnienia, jaką nadaje człowiekowi miłość”?
Dwoje ludzi sobie przeznaczonych, którzy spotkali się w złym czasie i miejscu. Rozłączonych przez kapryśny los i niemogących się przemóc, by dać sobie jeszcze jedną szansę. Zatracona w tęsknocie za nieprzemijającym uczuciem kobieta i racjonalizujący, a w gruncie rzeczy bojący się miłości i odpowiedzialności, którą ze sobą niesie mężczyzna. Grażyna Barszczewska czule tuli wspomnienia, porusza struny pamięci i wypełnia odważne listy obrazami wyidealizowanej przeszłości. Zwierza się ze smutków i trosk, opowiada o życiu i projekcjach tego, co być by mogło, daje się porwać miłosnej nostalgii. Ukojenia nie znajduje nawet w Bogu, choć do niego przynajmniej nie ma żalu – w końcu nie wie, czy On naprawdę istnieje. Wielokrotnie pisze już po raz ostatni „dziękując za tak wiele i za nic”, ale wystarczy ulotny sen, zaplątana w czasie myśl, drgnienie serca, by rozsadzająca tęsknota musiała znaleźć ujście w kolejnych utrwalonych na kartce papieru słowach. Bo na scenie jest tylko aktorka i słowo, teatr intymny, niemal czystej formy, bez ozdobników. Wzbogacony co najwyżej kojącymi dźwiękami fortepianu i przeźroczystą ścianą oddzielającą tu i teraz od tego, co przyjdzie po nas.
A pod koniec wystarczy nieśmiałe „dobrze wyglądasz”, by wzbudzić ciepły uśmiech Marii i dać nadzieję, że będzie jeszcze jakieś kiedyś. Jeśli nie tu, to w zaświatach. Bo że zdoła wysłać stamtąd kolejny list, nie mam żadnej wątpliwości. Prawdziwa miłość jest wieczna.
Tekst Marek Zajdler, fot. Aliaksandr Valodzin/East News, Jacek Domiński/Reporter