Balladyna na straganie - "Balladyna. Kryminalne zagadki stolicy" w Teatrze Rampa, recenzja
Na scenie Teatru Rampa wita nas otulona pomarańczowym futerkiem, z fikuśnie przekręconą bejsbolówką i połyskująca złotym łańcuchem Julka Słowacka, czyli Anna Mierzwa. W raperskiej stylówie nakreśli o czym będzie story. A że story będzie do młodych, to ubarwią ją migające z ekranu obrazy trochę parodystycznie przeniesione z Julkowego świata youtuba czy innego tiktoka. W markecie na Puławskiej, dawnej siedzibie Teatru Nowego Adama Hanuszkiewicza, zamordowano znaną influencerkę. Aby zdemaskować zbrodniarza, trzeba cofnąć się w czasie… Nie, wcale niekoniecznie do dawnej, romantycznej i baśniowej ery nakreślonej przez Słowackiego, ale do lat 90. i rodzącego się kapitalizmu, którego uosobieniem był największy polski bazar – warszawski Jarmark Europa. Tak właśnie rozpoczyna się „Balladyna” w reżyserii Joanny Zdrady, którą w tej współczesnej adaptacji kanonicznego tekstu wspomagał Maciej Łubieński.
W hanuszkiewiczowskim duchu Joanna Zdrada postanowiła zrealizować dramat romantyczny Juliusza Słowackiego językiem i obrazem strawnym dla dzisiejszej młodzieży. Dlatego na częściowo skrócony wierszowany tekst oryginału nałożyła sensacyjną warstwę kryminalną, a wszystko zanurzyła dodatkowo w muzycznym sosie muzyki elektronicznej autorstwa Iwony Skwarek. Przy okazji gdzie się tylko dało mrugała okiem do starszego widza – i tego pamiętającego Hondy jeżdżące w Teatrze Narodowym, i tego, który okrążał koronę Stadionu Dziesięciolecia w poszukiwaniu ciuchów, pirackich kaset, czy radzieckich żelaźniaków. W wyświetlanych „storiskach” reżyserka bawiła się konceptem ukrywając żarty (jak choćby wyraźne zaznaczenie na zdjęciu Pałacu Kultury Teatru Lalka, którego od tego roku jest dyrektorem), dowcipy rodem z Monty Pythona, czy klatki w stylistyce przypominającej horrory klasy B. Szybko, zwariowanie, może nawet zbyt szybko dla wyłapania wszystkich niuansów, ale pewnie przyzwyczajeni do pulsującego obrazami świata młodzi ogarną to lepiej ode mnie. Zostawmy jednak nadbudowę i skupmy się na „Balladynie”.
Mroczna romantyczna historia trafia oto do świata bazarowych mafijnych porachunków. Wspierający się na eleganckiej lasce Pustelnik (Piotr Furman) staje się Padre i wzorem Don Hectora Salamanki porusza głównie na inwalidzkim wózku czasem tylko zabawnie podnosząc podwójne szkła ciemnych okularów. Kirkor (świetny Konrad Marszałek) paraduje z przydatnym łańcuchem krowiakiem w motocyklowym kombinezonie, choć patrząc na strój jego Honda ma znacznie więcej koni mechanicznych od tych z 1974 roku. Wciąż jednak na moście rady nie dała. Ubrana w koronki i sznury pereł Goplana (kradnąca serce Agnieszka Makowska) nurza się w basenie popijając drinki, mizdrząc filuternie i robiąc maseczki z ogórka. Szeleszczący kreszowym dresem Grabiec (rewelacyjny Maciej Gąsiorek) to prawdziwy stadionowy „z chłopa król” – z obowiązkowym złotym łańcuchem jest uosobieniem bazarowej gangsterki i tępego podstarzałego osiłka. Klasycznymi „żołnierzami mafii” są też prostaccy Chochlik (Krzysztof Godlewski) i Skierka (Rafał Karnicki), w przyciemnianych okularach, czarnych skórach, białych żonobijkach i z „klamkami” za pasem. Cwany Kostryn (Robert Tondera) mieści się w hierarchii gdzieś między nimi, niby jeszcze w skórzanej kurtce, ale też i bluzie z kapturem oraz eleganckich pantoflach. Romantycznie usposobiony Filon (Bartłomiej Magdziarz) to wagabunda w kolorowych skarpetkach, przypominający squatersa, szczęśliwie bez strzykawki. Wdowa (błyszcząca Dominika Łakomska) w każdej z odsłon jest zaprzeczeniem literackiego pierwowzoru – zarówno gdy rozczochrana podejmuje Kirkora w mieszkaniu w podomce i oparach papierosowego dymu, jak i gdy promienieje na dworze w zarzuconych norkach, sukience w panterkę i szpilkach z futrzanym pomponem. Last but not least unastolatkowione Alina i Balladyna, czyli dziecięco uszczypliwa Kamila Boruta-Marszałek i zadzierająca nosa zalotna Kamila Romaniuk, żywcem przeniesione z lat 90., z fryzurami na cebulę, lycrowymi spodniami i dżinsowymi kurtkami kryjącymi T-shirt z ulubionym boysbandem. Jako królowa ogarnięta krwawym szałem, z zaciętością wyrysowaną na twarzy Balladyna Kamili Romaniuk pławić się będzie w świetlistym złocie i nawet wyraźnie podkreślona perspektywa pieluch nie poruszy jej mrocznej duszy.
Swojską atmosferę młodego polskiego kapitalizmu poza klimatycznymi kostiumami Łukasza Błażejewskiego podbija dopracowana w najdrobniejszych szczegółach scenografia jego autorstwa. Wokół centralnej – nomen omen – rampy stragany z bielizną, rajstopami, koszulami i całym bazarowym tałatajstwem. Z bieliźniano-manekinowych elementów utkano też diaboliczne stroje dziewek-wiedźm, które wprowadzały oniryczny i niepokojący komentarz bliższy baśniowości Słowackiego. Chata wdowy zakręciła łezkę w oku – fajansowe talerze na ścianie, przesłona z koralików w drzwiach, cerata na stole, kryształowe szklanice (dobrze uposażona ta uboga kobiecina), lodówka Predomu z naklejkami z cytrusów, swojskie taborety i nieśmiertelna paprotka. Perfekcyjna robota. Tylko kto trzyma ogórki w zamrażarce?
Na uwagę zwraca również oryginalna ilustracja muzyczna Iwony Skwarek, która sięgnęła do motywów popularnych w epoce transformacji – usłyszymy więc techno, rave czy rap, ale i charakterystyczne dla umięśnionych dżentelmenów bardziej taneczne melodie oscylujące wokół disco polo. Śpiewany, czy melodeklamowany tekst Słowackiego w takiej odsłonie brzmi zaskakująco dobrze, choć jego wykonanie bywało nierówne. Z drugiej strony ciężko nazwać spektakl musicalem – piosenki (jeśli w ogóle można je tak określić) nie wpadają w ucho i nie zapadają w pamięć, trudno więc po spektaklu cokolwiek zanucić. Być może dlatego, choć to przedstawienie w teorii muzyczne, czysto musicalowa końcówka w formie a la repryzy nie spotkała się ze spodziewaną reakcją publiczności. Zmęczony jestem także trochę wciskaniem do sztuk na siłę modnych feministycznych akcentów – okazało się, że i w temacie siostrobójstwa można coś powiedzieć. „Dziewczyny, nie walczmy” apeluje Julka Słowacka wzywając do kobiecej solidarności, jakby chęć rywalizacji nie była genetycznie wpisana w człowieczeństwo. Ech…
„Balladyna” wtapia się w pewną rodzinną wizję repertuarową Rampy, w której postacie znane z „Pożaru w Burdelu” migrują swobodnie pomiędzy spektaklami. Dyrektor Świrska-Wnerwińska pasuje jak ulał do kierowanych do młodzieży przedstawień, a obecność Agnieszki Makowskiej jako Goplany buduje dodatkowe komediowe tło i wspólnotę widowni z Targówka. Reżyser Joanna Zdrada nawiązała do dzieła Hanuszkiewicza, ale zrobiła jeszcze jeden krok dalej dla uwspółcześnienia oraz uatrakcyjnienia tekstu. I wydaje się, że trochę przedobrzyła. Starszym kryminalna zagadka o Bloodynie wyda się niepotrzebnym oczopląsowym wtrętem. Młodzi wyjdą uchachani, ale dla pełnego zrozumienia historii i tak sięgnąć będą musieli po szkolną lekturę. Świat lat 90. to dla nich średniowiecze i cały misternie zaprezentowany sztafaż jest im równie obcy. Powstał więc komiczny, wizualnie dopracowany spektakl, który chciał pomieścić zbyt wiele naraz w imię hasła „dla każdego coś miłego”. To niezwykle trudne. A jednak bawiłem się dobrze jego smaczkami, choć dzieciaki wysłałbym do Rampy już ze znajomością tekstu Słowackiego.
Tekst Marek Zajdler, fot. Teatr Rampa