To, co za firanką - "Metoda na serce. Śledztwo" w Teatrze Powszechnym, recenzja
„Słuchać, czy nie słuchać?” – zastanawiałem się przed obejrzeniem spektaklu Katarzyny Szyngiery „Metoda na serce. Śledztwo” w Teatrze Powszechnym w Warszawie. Przedstawienie oparto bowiem na pierwszym sezonie polskiego serialowego podcastu reporterskiego „Śledztwo Pisma”, którego pomysłodawczynią była Barbara Sowa, a autorem Mirosław Wlekły. I który mnie ominął. Ciekawość oraz dziennikarska rzetelność zwyciężyły i dobrze się stało. Opisywana historia jest bowiem na tyle nierzeczywista i trudna do uwierzenia, że bez jej znajomości można być w teatrze nieźle skołowanym. Tym bardziej, że konstrukcja spektaklu pokrywa się w dużej mierze z etapami reporterskiego śledztwa Wlekłego, ma więc zaburzoną chronologię, co nie ułatwia odbioru.
Autentyczna historia Agaty i Jana, niedoszłej zakonnicy i byłego księdza, jest historią o manipulacji i psychopatycznych osobowościach, które niczym wampiry wpijają się w życie innych ludzi, całkowicie ich od siebie uzależniając. Zaczęło się od czwórki przysposobionych dzieci, które maltretowali psychicznie, faszerowali lekami i zamęczali obozowym rygorem. Na szczęście im je odebrano, lecz mimo oskarżeń o znęcanie się ze szczególnym okrucieństwem do więzienia nie trafili. Jan skutecznie wykorzystywał mechanizmy państwa śląc pisma na lewo i prawo, a tym samym odkładając w czasie wykonanie wyroku. Para nie próżnowała i przerzuciła się w swych działaniach na dorosłe kobiety. Słabe, często schorowane, które potrafili omotać i opleść pajęczyną zależności, oderwać od rodziny i uzależnić od siebie. Oszustwa, psychotropy, przemoc psychiczna i absurdalne czasem zdarzenia stały się codziennością ich ofiar, z której dwójka socjopatów czerpała niezrozumiałą satysfakcję. Dwoje ludzi pozbawionych wyrzutów sumienia czy poczucia winy kierujących się sobie tylko znanymi pobudkami. A przecież na pierwszy rzut oka wydający się zupełnie normalnymi ludźmi.
Grzegorz Falkowski i Aleksandra Bożek grają właśnie takich normalnych psycholi. Jan Falkowskiego to zwykły przeciętniak, ot, stanowczy mężczyzna o silnej woli i mocnym głosie, a jednak swoim zachowaniem budzi nieustanny niepokój. Bożek staje się perwersyjną Agatą, niepozorną szarą myszą, która bawi się ofiarami symulując chorobę serca, kłamiąc prosto w oczy i delektując się ich powolnym upadkiem. Nie na darmo jej ulubienicą jest Ilse Koch. To poczucie zwyczajności wzmaga dodatkowo scenografia Mileny Czarnik z firankami jako motywem głównym, zza których spoziera zwykłe szaro-bure mieszkanie z boazerią i olbrzymią, centralnie umieszczoną łazienką. To przyziemne na ogół pomieszczenie posłuży Szyngierze jako miejsce dość jednoznacznie pokazanej lesbijskiej relacji Agaty z uzależnioną od niej Justyną (Karolina Adamczyk). Za iloma takimi firankami dzieją się jeszcze ludzkie dramaty?
Rolę narratora - Reportera śledczego wziął na siebie udanie Grzegorz Artman, który starał się objaśniać i odsłaniać nam opowieść podróżując niczym globtroter po całym kraju zamkniętym w przestrzeni Powszechnego. A historia doganiała go pod namiotem, w kajaku i podczas wspinaczki – ciężki jest los reportera nie mogącego się uwolnić od poruszonego tematu i zatrzymać w pół drogi. Odważnym zabiegiem Szyngiery było wykorzystanie niemal godzinnego filmu pokazującego wizytę Agaty u kolejnej ofiary – Joanny (Ewa Skibińska). I choć zazwyczaj tak długi filmowy fragment w teatrze nie miałby się prawa obronić, tak w tym wypadku, także dzięki stałej interakcji z bohaterami będącymi poza kadrem, był to efekt udany i całkiem uzasadniony. Pojawiają się fragmenty zapisów oryginalnych rozmów i autentycznych głosów bohaterów reportażu, zwraca też uwagę mocna scena Marii Robaszkiewicz, która jako przedstawicielka Centrum Pomocy Rodzinie stara się wyjaśnić, że przecież nic nie wskazywało, nic nie widziała i nic nie słyszała. To co za firanką zostaje niezauważone, a pozory potrafią zmylić nawet doświadczonych pracowników opieki społecznej. Warto docenić także epizodyczną, ale wspaniale zagraną przez Klarę Bielawkę rolę córki walczącej o odzyskanie matki - stłamszona psychicznie przez Jana w kilka chwil zmienia się z rozszalałego wulkanu w potulnego baranka.
Ale w koncepcję spektaklu wkradły się też elementy teatralnego żartu, które podważyły trochę traktowanie go serio. Przypuszczam, że reżyser wprowadziła komediowe wstawki z chęci zrównoważenia ciężkiego tematu psychicznej przemocy, ale ich nagromadzenie odciągało uwagę od istoty spektaklu. Pomysłowe obcinanie włosów przez Fryzjera Gwiazd (Julian Świeżewski), wspaniały, ale przekomiczny autokar, którym podróżował Reporter, a nawet obsadzenie w roli Władka Mamadou Góo Bâ i cała zabawnie odegrana scena w wiejskiej chacie z rozradowaną Ewą Skibińską kontrastowały z tym, co jak sądzę chciano nam przekazać. Sytuacje, które w podcaście brzmiały śmieszno-groźnie, zwizualizowane zostały już tylko śmieszne. Wisienką na torcie okazał się Potwór Firana, tak jakby Oskar Stoczyński (choć tym razem akurat zastępował go Cezary Kołacz), tradycyjnie już musiał przywdziać na Zamoyskiego jakiś nieszablonowy kostium. Te groteskowe pomysły w zderzeniu z absurdem podkręcanych na odległość sprężynek w rozrusznikach, historii rozdzielonych sióstr bliźniaczek czy mailowym leczeniu przez doktora Religę sprowadziły „Metodę na serce. Śledztwo” do opowieści, w której realność trudno uwierzyć. Gdy sceniczny profesor opowiada nam, że nikt z nas nie jest odporny na taką manipulację, pozostaje jedynie zaśmiać się i puścić to mimo uszu.
Twórcy zapowiadali, że teatralna adaptacja Śledztwa Pisma będzie próbą zrozumienia do czego tam tak naprawdę doszło, próbą wiwisekcji schematów przemocy psychicznej i uzależnienia od drugiego człowieka. Spektakl szuka odpowiedzi na pytanie jak rozpoznać ów moment, w którym ktoś wciąga nas do swojego życia i zmusza do robienia rzeczy, których nigdy byśmy normalnie nie zrobili. W imię współczucia, patriotyzmu, z dobroci serca, lub – co najczęstsze - z ludzkiej naiwności. Tyle że tej odpowiedzi nie udziela, ani nawet się do niej nie zbliża. Ostrzega, ale i trywializuje. Pokazuje jak łatwo nami manipulować, jak szybko poddajemy się wbrew sobie woli innych, ale przy okazji mruga trochę okiem. Na szczęście ekipa aktorska zagrała znakomicie, dzięki czemu „Metodę na serce. Śledztwo” ogląda się z zaciekawieniem i rosnącym napięciem. Przeniesienie reportażu na scenę trzeba uznać za udane, wyszukane koncepcyjnie, choć nieoczywista w odbiorze dla widza, który z tą zagmatwaną historią spotka się po raz pierwszy dopiero na sali Powszechnego.
Tekst Marek Zajdler, fot. Wojciech Olkuśnik/East News