Randki w ciemno - "Gra w randki" w Teatrze Kwadrat, recenzja
Brytyjski dramatopisarz Peter Quilter ma za sobą tak uznane tytuły, jak nominowany do nagród Tony dramat muzyczny „Na końcu tęczy” zekranizowany w oscarowym filmie „Judy” z Renee Zellweger czy docenioną na West Endzie komedię „Boska!”, wystawianą u nas w Teatrze Polonia z pamiętną rolą Krystyny Jandy. Sukcesy międzynarodowe sprawiły, że komedie Quiltera jak grzyby po deszczu opanowały polskie teatry, a kolejne sceny biją się o możliwość wystawienia najnowszych pozycji pisarza. Przypomina to trochę kupowanie dziury w ziemi zamiast gotowego mieszkania, ale skoro deweloper, tfu… autor ma renomę i budzi zaufanie, to lepiej łapać gorące jeszcze scenariusze, póki są.
Stołeczny Teatr Kwadrat realizował już wcześniej sztuki Quiltera - „4000 dni” w reżyserii Wojciecha Malajkata i performatywne czytanie „Bestselleru” w czasach pandemii. Tym razem na otwarcie jubileuszowego 50. sezonu artystycznego przygotowano europejską prapremierę najnowszej komedii dobijającego sześćdziesiątki Brytyjczyka – „Grę w randki”. Bohaterami uczynił on swoich równolatków – Richarda i Julię, którzy przeżywszy ze sobą ponad 30 lat zdecydowali się na rozwód i nowy początek. Julia szuka romantycznej relacji, a Richard kogoś, z kim mógłby się zestarzeć, bo właściwie nie przywykł do samotności. Ich pierwsze randki są jednak dalekie od ideału, a pozostający w przyjacielskiej relacji byli małżonkowie postanawiają się wzajemnie wspierać w dalszych poszukiwaniach. I jak to w komedii – im dalej w las, tym gorzej.
Już sam pomysł, by tematem sztuki uczynić randkujących emerytów wydaje się przekorny. Choć przecież metryka nie ma wpływu na życie uczuciowe. Z drugiej strony mogliby to być równie dobrze czterdziesto-, czy pięćdziesięciolatkowie, bo w różnym wieku przychodzą do nas kryzysy, które kończą się rozpadem związku. Za progiem czekają przecież nowe. I czasem się to nawet udaje, ale często kończy sporym rozczarowaniem. Nie od dziś wiadomo, że zwykle nie doceniamy tego, co mamy. Wszyscy, którzy umawiali się z przypadkowymi osobami przez Tindera, Sympatię, czy dziesiątki innych „nie do końca randkowych” aplikacji wiedzą, jak trudno znaleźć tam „normalną” osobę, nie obarczoną traumami, nie przeczołganą przez życie i myślącą o czymś więcej, niż jednej spędzonej wspólnie nocy. I mimo że nasi rozwodnicy z aplikacji nie korzystają, to na wolnym rynku trafiają jedynie na mocno skrzywione indywidua.
W rolę Richarda i Julii wcielili się pierwszoplanowi aktorzy Teatru Kwadrat – Paweł Wawrzecki i Ewa Wencel. Nieco starsi od scenariuszowych postaci świetnie uzupełniali się na scenie sprawiając faktycznie wrażenie starego dobrego małżeństwa. Z niewymuszonym humorem brnęli w kolejne zasadzki randkowania, partnerując sobie z ciepłem i wyczuciem. Wawrzecki w swoim stylu, trochę głośny, nieco przerysowany, ale nieodmiennie wywołujący uśmiech na twarzy samym pojawieniem się na scenie. Dojrzały aktor zaskoczył werwą śmigając na hulajnodze jak nastolatek – widać drugą młodość można przeżywać w każdym wieku. Wencel nieco bardziej skryta, skupiona na romantycznym celu i z coraz większym przerażeniem obserwująca, jak wyobrażenia rozmijają się z rzeczywistością. Zdziwaczałe postacie ich potencjalnych „drugich połówek” zagrali Aldona Jankowska i Tomasz Schimscheiner, a reżyser Rafał Szumski pozwolił im się wyszaleć. Jankowska bawi jako wścibska sąsiadka bez psa, ale to randki w jej wykonaniu stanowią crème de la crème. Cóż, na sałatę i włoskie orzechy zacząłem patrzeć podejrzliwie, a wykreowane przez nią silne, wyemancypowane, władcze (i w jednym przypadku podchmielone) kobiety budziły prawdziwe rozbawienie i działały na wyobraźnię. Głównie dziękczynnie za ich niespotkanie w realnym świecie. Schimscheiner otrzymał drugą stronę medalu, czyli zagubionych i zahukanych mężczyzn, czasem narcyzów, niekiedy maminsynków, którzy mimo lat doświadczeń nie nabyli biegłości w sztuce konwersacji. Delikatnie mówiąc. Dostał też szansę pokazania swojej wersji macho, ale odczuł to raczej boleśnie. W zwariowanej slapstickowej konwencji oboje z Jankowską odnaleźli się wspaniale i umiejętnie podbili akcenty życiowego humoru Quiltera. Jednym z fantastycznie wplecionych żartów polskiej wersji były autoironiczne dowcipy z podobnych fryzur obu aktorów – jakby Julia naprawdę podświadomie szukała młodszego sobowtóra Richarda. Na scenie partnerował im jeszcze Marcin Piętowski jako odpracowujący wyrok sprzątacz Bill spinający historię klamrą, trochę narrator, trochę głos rozsądku, a trochę umilacz czasu w trakcie zmiany scenografii.
A ta jest prawdziwym wizualnym i technicznym majstersztykiem, co zawdzięczamy inwencji Barbary Ferlak. Płynnie zmieniająca się sceneria wspomagana multimedialnymi projekcjami przenosi nas swobodnie z parku do restauracji i właściwie nie bardzo wiadomo kiedy się to dzieje. Ilość rekwizytów i wymyślne kostiumy wymagają zwłaszcza od dwójki zmieniających role aktorów naprawdę szybkiego tempa i pełnego skupienia. Sztuka, która z boku wygląda na dość prostą, zwariowaną, zabawną komedyjkę, w kulisach musi być zorganizowana jak w szwajcarskim zegarku.
„Gra w randki” nie jest może najbardziej błyskotliwą sztuką Quiltera, ale posiada swoisty czar i urok. Czerpie z życia pełnymi garściami i choć miejscami trąci zdartą płytą, pozwala nam się śmiać z komicznie przerysowanych ludzkich zachowań. Rafał Szumski mając do dyspozycji doborową obsadę aktorską wycisnął z niej maksimum ożywczego humoru, doprawił nienachalnym żartem, szczyptą błazenady, ale i życiową refleksją. Bohaterowie w pogoni za szczęściem i miłością wpadają w coraz to gorsze tarapaty, by w końcu przejrzeć na oczy. Docenić, co stracili i może wzorem parkowej rzeźby połatać i odbudować na nowo. Puenta stara jak świat, ale nadal prawdziwa. W Kwadracie jest zabawnie i w tempie, bywa pieprznie i romantycznie, brawurowo i odważnie, ale ze smakiem, a nade wszystko z poczuciem relaksującej rozrywki. Jubileusz 50-lecia rozpoczęto z przytupem.
Tekst Marek Zajdler, fot. Marysia Zawada/Reporter