Kochane pieniążki przyślijcie rodzice - "Rodzinne rewolucje" w Spektaklove, recenzja
Z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciach. Któż z nas nie miał czasem takiego wrażenia? Przy świątecznych obiadkach i urodzinowych tortach da się jeszcze wytrzymać. Ba, bywa nawet miło, o ile rozmowy nie zejdą na politykę, religię, wychowanie latorośli czy paręnaście innych niewygodnych tematów. W chorobie i nieszczęściu jesteśmy dla siebie oparciem, ale gdy w grę wchodzą pieniądze, testamenty i spadki nawet najbardziej kochający bliscy potrafią pokazać rogi.
Podobną, zdawałoby się w miarę zwyczajną i zżytą rodzinę stanowią bohaterowie komedii teatru Spektaklove „Rodzinne rewolucje” wyreżyserowaną przez Wojciecha Malajkata. Scenariusz oryginalnej sztuki „Chers parents” („Drodzy rodzice”) napisało ledwie trzy lata temu rodzeństwo Patron: aktor Emmanuel i scenarzystka Armelle czerpiąc garściami z własnego życia. Nie dziwne więc, że akcja przenosi nas gdzieś na francuską prowincję. To tam, do rodzinnego domu, zostają wezwani nagłą wiadomością od rodziców Pierre, Robert i Luiza. A wiadomo, że „PS. Bardzo Was kochamy” nie wróży nic dobrego. Starszy o 10 lat od brata i siostry Pierre jest mężem, ojcem i prawdziwym rekinem biznesu, choć chwilowo przeżywającym „delikatny” kryzys. Robert skończył już trzydziestkę, ale ma problem z usamodzielnieniem – wciąż wspomagany finansowo przez rodziców podrzuca im nawet pranie. Układ niemal idealny. Niemal. Luiza studiuje medycynę, ósmy rok bodajże. Ale ma kota. Zawsze coś. Rodzeństwo uwielbia się nawzajem i kocha rodziców, dlatego rzuca wszystko, by się z nimi zobaczyć, spodziewając się najgorszego. A rodzice, emerytowani nauczyciele, mają dla nich nowinę. I to nie byle jaką. Nowinę, która wystawi na próbę kręgosłup moralny latorośli, wstrząśnie rodzinną solidarnością i pozostawi zadrę we wzajemnych relacjach. Z kochających dzieci wyjdą demony chciwości. Nie od dziś wiadomo, że apetyt rośnie w miarę jedzenia i bywa niezaspokojony.
Łukasz Garlicki jako Pierre nie przebiera w słowach. Początkowo milusiński, jak cała rodzina, okazuje się buńczucznym, zarozumiałym i pazernym pyszałkiem irytująco powtarzającym impertynenckie „Słucham”. Garlickiemu udało się stworzyć lekko przerysowany obraz odrażającego materialisty, który myśli tylko o sobie i zazdrośnie patrzy na wciąż hołubione rodzeństwo. Robert w wykonaniu Mateusza Banasiuka wręcz ocieka miodem urodzonego maminsynka, ale przynajmniej w odróżnieniu do brata budzi sympatię. Szybko wychodzi z niego niedojrzały Piotruś Pan, choć przecież zarabia na chleb pisząc recenzje… No tak. Na chleb i niewiele więcej. Nawet rozumiem. Karolina Bacia w roli Luizy jest dobrym duchem łączącym braci, córunią tatunia, której ambicje dawno się już wypaliły. Ale to ona przejmie ostatecznie kontrolę nad wydarzeniami i przekroczy granice, których nawet bracia przekroczyć nie zamierzali. Zabawne obserwować jak szybko z kociaczka staje się kocicą i wraca na miejsce z podkulonym ogonem. W rodziców – Jeanne i Vincenta – wcielają się Joanna Trzepiecińska i Wojciech Malajkat, co tu dużo gadać, za młodzi, by za emerytów uchodzić, ale pal licho, w końcu to komedia. Trzepiecińska naturalnie oddaje cały urok zatroskanej losem dzieci matki, biega z sernikiem, przytula, wspiera dobrym słowem i z rozbrajającym uśmiechem przekazuje uderzające w młodych wiadomości. Wszystko lekkim, rozanielonym tonem, jakby nie zauważała frustracji i rosnącej złości ukochanej gromadki. Wojciech Malajkat ma równie pogodne sceniczne usposobienie, wtrąci się od czasu do czasu w słowotok żony, ale gdy trzeba potrafi jeszcze przywołać towarzystwo do porządku. Stonowany, ale stanowczy stara się zapanować nad rosnącym oburzeniem dzieci i znaleźć zadowalające wszystkich rozwiązanie. Malajkat jest tak naturalny w odruchach, mimice i zachowaniu, że właściwie ciężko powiedzieć o aktorskiej grze. Po prostu jest.
W nowoczesnym wnętrzu wykreowanym przez Wojciecha Stefaniaka rozgrywa się rodzinny dramat na wesoło. W końcu to komedia. Trochę cyniczna, trochę kwaśna, bo z przymrużeniem oka pokazująca niszczycielską siłę pieniędzy. A jednocześnie odzierająca z masek pozornego szczęścia, które bohaterowie przybierają na co dzień, drwiąca z nietrwałości uczuć i ludzkiej chciwości. Scenariusz postawił na prostotę i szczerość, dzięki czemu powstał lekki spektakl, który przyjemnie się ogląda. Odpowiednia dawka humoru i cynizmu wymieszane z doborową obsadą pozwalają snuć refleksje o kruchości relacji z najbliższymi i gorzko śmiać się z samych siebie. Okazuje się, że pieniądze i rodzina zdecydowanie nie idą w parze. W teatrze, jak w życiu.
Tekst Marek Zajdler, fot. Paweł Wodzyński/East News