Wiadomość z zaświatów - "2:22 (Historia o duchach" w Teatrze Polonia, recenzja
Stary dom z historią na przedmieściach Londynu, niespokojna noc, czworo zapętlonych w relacjach ludzi oczekujących na znak, nadprzyrodzony sygnał z zaświatów, który od kilku dni cyklicznie pojawia się równo o 2:22 w pokoju małej dziewczynki…
Thriller to gatunek nieczęsto goszczący na teatralnych deskach. Bo i łatwiej zrealizować go w kinie, mającym do dyspozycji zbliżenia przerażonych oczu, trzęsących się dłoni czy emocjonalnych reakcji, a zwłaszcza efekty specjalne i montażowe tricki. W teatrze zdarzy się od czasu do czasu kryminalna zagadka z tajemniczym trupem, albo kryjąca mroczne tajemnice psychologiczna rozgrywka w oparach papierosowego dymu, ale nadprzyrodzonego thrillera o duchach nie pamiętam. A już na pewno takiego, który przejmuje dreszczem, powoduje mrowienie skóry i stawanie włosów dęba. Tymczasem właśnie z takimi reakcjami musimy się liczyć idąc do Polonii na „2:22 (Historię o duchach)” w reżyserii Waldemara Śmigasiewicza.
Sztukę napisał w 2021 roku specjalizujący się w paranormalnej tematyce brytyjski autor Danny Robbins, twórca znanego podcastu BBC „The Battersea Poltergeist”. Teatralna opowieść o nawiedzonym domu była nominowana do Laurence Olivier Award i zwyciężyła w konkursie WhatsOnStage Award rok później. Konstrukcją fabuły „2:22” przypomina… no właśnie. To ten typ spektaklu, o którym jedno nieopatrznie napisane słowo może zepsuć całą przyjemność oglądania – w końcu suspens i zaskoczenie stanowią o jego sile. A zarazem o pewnej jednorazowości, bo któż z nas lubi oglądać kryminały, gdy od początku wiadomo kto zabił?
Jenny wierzy, że jej nowy dom jest nawiedzony. Może dlatego, że kupując go z Samem obiecywali starszej właścicielce, że uszanują jego historię? Mąż odrzucił jednak puste obietnice, tak jak zabobony żony, po prostu wie lepiej. Jak zawsze. Tym bardziej, że tajemnicze nocne hałasy zdarzyły się, gdy nie było go w domu. Choć z drugiej strony chodzi o sypialnię ich ledwie rocznej córeczki. Świadkami małżeńskiej sprzeczki są Lauren, dawna przyjaciółka Sama, oraz jej nowy chłopak, Ben. Mężczyzna zajmuje się remontami i ma dość silne katolickie korzenie – przyznam, że aż prosiło się, aby zmienić mu imię na Marcin i zrobić polskim emigrantem na zarobku. Wiara i sceptycyzm ścierają się przy kolejnych lampkach wina, wzajemne animozje i tajemnice wypływają powoli na wierzch, przedziwne zdarzenia wzmacniają narastający niepokój, a nocne czuwanie przybliża nieuchronnie do 2:22. Co się wydarzy?
Agata Turkot w roli Jenny początkowo nie wzbudza sympatii, wygląda na opętaną bezzasadną paranoją młodą matkę z muchami w nosie, której w zasadzie wszystko przeszkadza. Mąż w dalekiej delegacji, nowy dom, a ona się czepia. No nie. Kolejne zwroty akcji, odkrywanie ukrytych warstw pokazują, że nie wszystko jest tak jednowymiarowe. Aktorka umiejętnie balansuje pomiędzy roztrzęsieniem i przestrachem a psychicznym wyczerpaniem i pragnieniem udowodnienia, że nie postradała zmysłów. Krzysztof Szczepaniak jako Sam daje się z kolei lubić od pierwszego wejrzenia - głośny, wygadany, uśmiechnięty, trochę sceptyczny, ale przecież racjonalny. Jednak im dalej w las, tym gorzej, bo wychodzi z niego protekcjonalny nadęty bubek, którego kij uwiera w tylną część ciała. Szczepaniak nie traci fasonu i konsekwentnie buduje rolę, trochę ściemnia, ciut oszukuje, ale wszystko dla nadrzędnego celu. Jego głównym antagonistą jest budzący sympatię Ben, czyli Michał Sitarski, który rozkoszuje się najbardziej komediową rolą wcale nie takiego prostaczka, wydobywając z tekstu humor i trącąc myszką w mistycznych uniesieniach. Właściwie ciężko stwierdzić czemu łączy go cokolwiek z doktor psychiatrii Lauren graną przez Marię Sobocińską, choć może to efekt łapania co się nawinie. Postawiona w trudnej sytuacji Lauren stąpać będzie po cienkim lodzie niepewnych uczuć i rozhuśtanych emocji tłumiąc smutki w kolejnych kieliszkach. Autentycznie zagrane.
W budowaniu nastroju pomagają stare jak świat tricki rodem z horrorów umiejętnie wplecione w scenariusz i wykorzystane przez reżysera. Waldemar Śmigasiewicz poszedł jednak krok dalej i zaprosił do współpracy Wojciecha Rotowskiego, szefa Polskiego Stowarzyszenia Iluzji, który przerażającą historię o duchu wzniósł na zupełnie nowy w teatrze poziom. Jeśli dodać do tego klimatyczną muzykę Jakuba Śmigasiewicza, drgające światła Waldemara Zatorskiego i dobiegające z oddali lisie wycie robi się niekiedy naprawdę strasznie. Wśród gmatwających wzajemne relacje bohaterów niekiedy przydługich dialogów, reżyser bawi się z widzami podsuwanymi wskazówkami, myli tropy i stale podbija rosnące napięcie. Odrobinę przeszkadzała mi lekko nieadekwatna do kontekstu scenografia, miejscami nawiązująca jeszcze do starego domostwa, ale w dużej części prezentująca już mieszkanie po radykalnym ponoć remoncie. Czemu więc meble w salonie wyglądały jak wyciągnięte z babcinego strychu? Elektroniczny zegar odmierzający czas zatrzymywał się w momencie odgrywania scen, a przecież nic nie podnosi ciśnienia bardziej, niż ciągłe tykanie odliczające minuty do godziny zero. Aż szkoda nie skorzystać z okazji.
„2:22 (Historia o duchach)” w Polonii nie spowoduje sennych koszmarów, ale jest wystarczająco straszna i niewytłumaczalna, by widzowie siedzieli w narastającym napięciu, poczuli przejmujące dreszcze, a nawet raz czy dwa podskoczyli znienacka w fotelach. Nastrój to jedno, a przecież spektakl pod otoczką thrillera dotyka głównie dramatu międzyludzkich relacji, naszych życiowych wyborów, ich słuszności lub raczej konsekwencji. Czy fakt, że tracimy z oczu to co najważniejsze, czyli naszych najbliższych, nie jest prawdziwym horrorem? Śmigasiewicz wydobył z wielowarstwowego tekstu Robinsa esencję normalności przy jednoczesnym poczuciu wzrastającej grozy. Bo niby schemat jest nam znany, a jednak oczu w teatrze oszukać się nie da. Czy aby na pewno? Na deser dostaniemy nieprzewidywalne i zaskakujące zakończenie, które paradoksalnie daje nadzieję. Warto doczekać do 2:22.
Tekst: Marek Zajdler, fot. Mateusz Grochocki/East News