Nasz teatr logo

Zauroczenie w Syrenie - "Heathers" w Teatrze Syrena, recenzja

Prawda jest taka, że 17 lat miałem już dość dawno temu. I nigdy nie pisałem „pamiętniczka”. Dla dzisiejszych licealistów zafascynowanych musicalem „Heathers”, który w ten weekend rozerwał owacjami Teatr Syrena, jestem co najwyżej boomerem. Choć jako przedstawiciel pokolenia X powinienem zaprotestować. Nie przeszkadza mi to jednak oldskulowo napisać, że „Heathers” na Litewskiej było zarąbiste, czadowe i mega odlotowe. Młodzi napisaliby pewnie coś w stylu „slay”, ale za diabła nie wiem, jak tego użyć. 
   Musical opiera swą fabułę na filmowym scenariuszu Daniela Watersa, któremu obrzydły mdłe i cukierkowe historie o nastolatkach, więc postanowił stworzyć mroczną opowieść o prawdziwie trudnym dorastaniu w szkolnym środowisku z postacią ucznia-antychrysta. Oto pomiatana przez rówieśników Veronica ma już tego dość i postanawia dołączyć do tria heter, znaczy się dziewczyn o imieniu Heather, które trzęsą całym liceum. Z racji swoich przydatnych umiejętności zostaje przez nie zaakceptowana, choć nie bezinteresownie. Gdy w szkole pojawia się nowy uczeń, czytający Baudelaire’a mroczny Jason Dean, staje się szybko obiektem fascynacji Veroniki. Wkrótce para postanowi oczyścić licealną atmosferę. Powyrywać chwasty. Będzie krwawo, prześmiewczo i dosadnie. A w tle rówieśnicza i rodzicielska przemoc, bulimia, homofobia, próba gwałtu, seks i brutalna szkolna rzeczywistość podlana czarnokomediowym sosem. Tekst, który w założeniu Watersa reżyserować miał Stanley Kubrick kończył się w oryginale wysadzeniem szkoły w powietrze i balem maturalnym duchów w niebie. Wizje autora zostały nieco utemperowane, a ich rezultatem był durnie przetłumaczony w Polsce film „Śmiertelne zauroczenie” z Winoną Ryder i Christianem Slaterem. Filmowa wersja doczekała się musicalowej adaptacji w 2014 roku za sprawą Laurence’a O’Keefe’a i Kevina Murphy’ego. Być może ze względu na treść i dosadny język spektakl nie wydostał się poza Off-Broadway, ale wraz ze wzrostem popularności licealnych musicali, zabłysnął w końcu na West Endzie, cztery lata później. I stał się żywą legendą.
   Kto inny, jak nie duet Agnieszka Płoszajska – Michał Cyran mógł się zmierzyć z legendą na polskim podwórku? Reżyserki i choreografa nie trzeba było długo namawiać, od dawna pragnęli zrealizować energetyczne „Heathers”, więc zaproszenie z Syreny spadło na nich jak gwiazdka z nieba. Tekst przetłumaczył Jacek Mikołajczyk i trzeba przyznać, że nie wstrzymywał pióra, niezwykle obrazowo, ale i współcześnie oddając ducha pierwowzoru. Z tego też powodu nie starajcie się zabierać na spektakl dzieciaków z podstawówki, czy babci spod ołtarza. Kierownictwo muzyczne, jak to w Syrenie, objął Tomasz Filipczak i chwała mu za to, że w świetnie brzmiących utworach można usłyszeć tekst. Za scenografię i kostiumy odpowiada Anna Chadaj - jak pokazało życie, to przed nią stanęły największe wyzwania, bowiem musical realizowano na licencji non-replica. Miała więc ona z jednej strony sporo swobody twórczej, a z drugiej ogrom oczekiwań fandomu, który toczył w internetowych kulisach zaciekłe dyskusje o długości płaszcza J.D. Chadaj wyszła z tego obronną ręką, zaś na poły więzienna scenografia przypominająca stare okratowane szatnie szkolne, boiska okolone siatką, czy wręcz oktagon, stała się szkolną areną walki młodych ludzi o siebie i swoje przekonania. Całości dopełniało światło Artura Wytrykusa wyznaczające lśniącymi liniami kolejne sceny, opadające z sufitu, kierowane snopami, czy oszałamiające blaskiem barwnych reflektorów w zbiorowych scenach. West End może się tylko uczyć.
   Głównymi bohaterami wieczoru byli jednak aktorzy, których wybrano w ogólnopolskim castingu spośród ponad czterystu utalentowanych młodych osób. W Veronikę wcielają się Natalia Kujawa, oglądana przeze mnie na próbie medialnej i Małgorzata Majerska, którą miałem okazję zobaczyć na przedpremierowym spektaklu. Obie są wulkanami energii, kosmicznymi głosami zaklętymi w drobnych posturach, które łączą z mrugającą do widza grą aktorską. Debiutująca w Syrenie Majerska dodała Veronice młodzieńczego szaleństwa i nastoletniej autentyczności nie pozwalając oderwać od siebie wzroku. Ręce same składały się do braw. Postać J.D. zagrali Maciej M. Tomaszewski i Bartosz Łyczek. Charyzmatyczny Tomaszewski ma piękną barwę głosu, ale wizerunek uśmiechniętego, sympatycznego chłopaka. Żałuję, że nie zobaczyłem go w całym przebiegu, aby sprawdzić jak poradził sobie z mrokiem odgrywanej roli. Pozytywnym zaskoczeniem okazał się drugi z syrenich debiutantów Bartosz Łyczek, który początkowo stremowany, szybko znalazł właściwe tony i stworzył prawdziwie demoniczną kreację. Powierzchownie miły potrafił w mgnieniu oka zmienić wyraz twarzy, emanować niewypowiedzianą grozą i bijącym z oczu obłędem. Wspaniale zabrzmiał jego duet z Majerską w „Ubóstwiam cię”, czy „Siedemnaście”, ale prawdziwym majstersztykiem była odważna „Dziewczyna-zombie”. Mityczną sukę, wszechmogącą Heather Chandler zagrała stworzona do tej roli Aleksandra Gotowicka, która z szyderczym uśmiechem i burzą karbowanych włosów rozstawiała po kątach całe towarzystwo, niezwykle filmowo konała na scenie i nie szczędziła głosu w „Sklepiku ze słodyczami”. Towarzyszyły jej wredna zazdrośnica i bulimiczka Joanna Gorzała jako Heather Duke ze świetnym kawałkiem „Nigdy nie zamknę się” i wysmukła, kryjąca delikatne wnętrze Patrycja Jurek (zastępująca Karolinę Gwóźdź) jako cheerleaderka Heather McNamara przejmująca w piosence „Szalupa”. Swój utwór, „Chłopiec z przedszkola”, otrzymała też Martha, czyli Klaudia Kuchtyk, ale w najwyższych tonach nieco poniosły ją emocje i mam wrażenie, że jej dublerka Marta Burdynowicz poradziłaby sobie lepiej. Stefan Andruszko (zastępujący Karola Ledwosińskiego) i Jędrzej Czerwonogrodzki w rolach Kurta i Rama zrobili wszystko, by wyglądać na prawdziwych stereotypowych przygłupów – wokalnie bardziej przypadł mi do gustu niższy, bardziej zrozumiały głos Czerwonogrodzkiego. Pozostała obsada wyraźnie dobrze bawiła się na scenie dbając o trzymanie wymagającej choreografii, śpiewająco dotrzymując kroku liderom i dodając swoim postaciom sznytu indywidualizmu. Zabawnie nieporadny w swoich poczynaniach bywał Prymus Jakuba Cendrowskiego, Krystian Embradora przechodził samego siebie w utworze „Impra”, zaś Imprezowiczka Dominiki Łysakowskiej  i Ćpunka Klaudii Dudy dorównywały sceniczną energią samej Veronice. W całym zamieszaniu zniknął mi nieco z radaru Hipster Dominika Ochocińskiego i Republikanka Marty Skrzypczyńskiej, ale obiecuję to nadrobić przy najbliższej okazji. Swoje pięć minut miała też dorosła obsada: Michał Konarski i Albert Osik dość brutalnie traktujący swoje latorośle błysnęli w prześmiewczym „Mój martwy synek-gej”, zaś Beatrycze Łukaszewska wyraźnie dobrze poczuła się w roli ekscentrycznej hippiski Pani Fleming dywagując z publicznością (która to akurat interakcyjna scena jest w tym musicalu zupełnie niepotrzebna) i brylowała w piosence „Światła czas”.
   „Heathers” wraz z poznańskim „Drogi Evanie Hansenie” przyniosły jednego dnia nad Wisłę i Wartę szlagiery licealnego musicalu w polskiej wersji językowej. Nastoletnich fanów zachęcać nie trzeba, oni i tak walić będą drzwiami i oknami. A kiedy normalnemu widzowi uda się już zdobyć cudem bilet, wierzę, że w syreniej wersji „Heathers” po prostu się zakocha. O ile nie połknął kija do krokieta. Tej energii, muzyki i radości emanującej z rozśpiewanych młodych aktorów okraszonej czarnym humorem depczącym świętości oraz mocnym współczesnym językiem nie da się nie lubić. Gdy dookoła młodzież przeżywa coraz większe traumy, psychiczne doły i depresje, „Heathers” w Syrenie jest dla nich nieoczywistym ukojeniem lęków, wyrazem pokoleniowego buntu, obśmianiem rzeczywistości i nadzieją na lepsze jutro. Daje odwagę i siłę, by przetrwać szkolne horrory, by z przymrużeniem oka przyjrzeć się własnym strachom. A mi pozostaje powtórzyć za Jackiem Mikołajczykiem: „nawet lubię musicale”, a takie jak w Syrenie, nawet bardziej niż bardzo.

Tekst: Marek Zajdler, fot. Paweł Wodzyński/East News