Nasz teatr logo

Bez spirydarza ani rusz - "Za dużo wszystkiego" w TR Warszawa, recenzja

Czym jest dla nas praca? Koniecznością i przykrym obowiązkiem, ot tyle by zapłacić rachunki i mieć co wrzucić do garnka? A może czystą satysfakcją i zadowoleniem, którym hurraoptymistycznie dzielimy się wszem i wobec w mediach społecznościowych? Czy miejscem, do którego chodzimy, wypełniamy obowiązki i o nim zapominamy, czy raczej przestrzenią, która wypełnia nasze myśli, czyny i działania 24 godziny na dobę? I czy jest coś złego w tym, że zakochujemy się w wykonywanej robocie i decydujemy się poświęcać jej znacznie więcej czasu, niż wymaga tego od nas kodeks i sam pracodawca? Trudne relacje z pracą stara się prześwietlić najnowsza sztuka Michała Buszewicza „Za dużo wszystkiego” w TR Warszawa.
   Na scenie aktorzy niezręcznie tłumaczą nieobecność kolegi z obsady. Spektakl się nie odbędzie,  kolega aktor został na przedłużających się dokrętkach dubli do serialu i na przedstawienie nie dojedzie. W końcu na szklanym ekranie płacą lepiej. Na szczęście współczesna technologia przewycięży tę nieobecność, a my wrzuceni zostaniemy do całkowicie abstrakcyjnej korporacyjnej rzeczywistości, gdzie hasła samorealizacji podsycają walkę szczurów, a kolejne obowiązki i nadgodziny przyjmowane są z entuzjazmem i prośbą o jeszcze. Przełożeni wymagają i z rzadka nagradzają, spychologia jest podstawowym działaniem menedżerów, panuje powszechny entuzjazm dla wykonywania najbardziej nawet absurdalnych poleceń służbowych, a pracownicy biegają w tym kołowrocie przepracowania z przyklejonymi uśmiechami i w całkowitym oddaniu najważniejszej w życiu sprawie – PRACY. To ona stanowi o ich istnieniu, przez nią się definiują, zatracili się w niej i odrzucili inne wartości. Rodzina, odpoczynek, urlop, nie daj Bóg L4? Przecież bez nich robota się zawali, terminy będę niedochowane, świat stanie na głowie i katastrofa gotowa. W dodatku wypowiedzenie dać mogą, a przecież bez pracy zostają tylko życiowi nieudacznicy. Choć to w sumie lepsze, niż bycie niezauważanym średniakiem, czyli de facto nikim. Buszewicz kpi z ambicji korposzczurów, wewnętrzych regulacji, procedur i patologicznych układów. Ukazuje pracę jako współczesnego prześladowcę, wręcz terrorystę, a zaganianych pracowników jako ludzi cierpiących na syndrom sztokholmski, biernie poddających się jej zasadom i wymogom. Ich samowyzysk oraz eksploatację ostatnich pokładów energii przedstawia w groteskowym zwierciadle sztucznej radości i zaprogramowanej odgórnie akceptacji. Jest w tym nieco naiwnego buntu przeciw drapieżnemu kapitalizmowi, ale nie można też odmówić autorowi udanych obserwacji podkreślonych ciętym dowcipem.
   Dobromir Dymecki, Karolina Bednarek, Mateusz Górski, Natalia Kalita i Rafał Maćkowiak ubrani w zabawne „workerskie” uniformy wykonują bowiem szlachetne, acz nieistniejące zajęcia spirydarza, finczerki, muczera, obszarki i szopiennika, a czuwa nad nimi „wielki brat” Adam Woronowicz udzielający złotych rad jako „szef wszystkich szefów” Janusz „kasa musi się zgadzać” Dedlajn. I choć można doszukać się w ich funkcjach parafrazowanych odpowiedników, aktorzy i tak z przerysowanym zaangażowaniem oddają się bezzasadnym czynnościom sugerując wykonywanie ciężkich obowiązków. Mamy wspólne gimnastyczne układy w „macarenowej” choreografii Katarzyny Sikory, jak na pracę zespołową przystało. Kwitnie współpraca przy bezproduktywnym stawianiu i składaniu namiotów w rozświetlonej feerią barw scenografii Doris Nawrot. Dymecki stojąc w pojedynczym snopie światła tłumaczy lekarzowi, ale zwłaszcza sobie niemożność udania się na zwolnienie. „Nie po to chodzę w weekendy do pracy, żeby teraz nie chodzić w tygodniu” mówi, otoczony przez kołaczące się w jego głowie wizualizacje znajomych z firmy. A tam wzajemne oskarżenia, fałszywe uśmieszki, małe tragedie i chorobliwe ambicje, w których przoduje brylująca na scenie Karolina Bednarek. Właściwie zobaczyłem w niej nawet jedną znajomą, ale do teraz nie wiem, czy to dobrze, czy źle. Twórcy chcieli bowiem ukazać poważny skądinąd problem niezdrowego uwikłania w pracę zawodową, ale nie szukając przyczyn pokazali w krzywym zwierciadle jedynie konsekwencje. Skręcili w groteskowo-farsowe klimaty żartów z kultury korporacyjnej nie pytając o źródła ludzkiej skłonności do samozaorania. Wielu ludzi żyje pracą i dla pracy, poświęca się jej widząc w niej powołanie i nie patrzy na własne ograniczenia. Skoro mają tak artyści, naukowcy, lekarze, czasem nauczyciele, czemu podobnej fascynacji nie mieliby przeżywać informatycy, handlowcy, marketingowcy, czy asystentki? Czasem angażują się z samotności, niekiedy dla idei, często dla pieniędzy, które za chwilę wykorzystają na odpoczynek na wyśnionym Zanzibarze. Dlaczego odmawiać im prawa siedzenia nad papierami do nocy, sprawdzania służbowych skrzynek po 18, pisania recenzji w niedzielę, spędzania na korepetycjach całych wieczorów czy egzaltowanych samochwalnych wpisów na LinkedInie? Dokoła pełno jest ludzi zaprzątniętych pracą, nie potrafiących odpuścić i wyczyścić głowy, ale w większości jest im z tym dobrze, tak funkcjonują, inaczej nie potrafią. Znak naszych czasów?
   Michał Buszewicz sięga dalej, w mroczne miejsce, gdzie jest „za dużo wszystkiego”. Wykpiwa fasadowość bycia niezastąpionym, piętnuje przymus bycia perfekcyjnym, podobania się i wiecznego dawania rady, a nade wszystko uzasadniania swojego istnienia w świecie przez pracę. „Muszę być zajęty, bo inaczej w ogóle mnie nie ma” – te słowa porażają, podobnie jak wizja bycia nieczłowiekiem, tylko dlatego, że pozwalamy sobie na luksus chwilowego nicnierobienia. Spektakl w TR Warszawa woła o work-life balance, o dostrzeżenie drugiego człowieka i życia poza zawodową harówką. Porusza się jednak po cienkiej granicy dowcipu, który można niekiedy uznać za drwinę. Jeśli więc pracujecie w korporacji, a przerysowany teatralny świat zda się wam dziwnie bliski rzeczywistości, możecie się poczuć dotknięci. Trochę na wyrost, ale jednak ostrzegam.
   
Tekst Marek Zajdler, fot. Marek Zajdler, Wojciech Olkuśnik/East News