Nasz teatr logo

Donos na swing - "Excentrycy" w Teatrze Muzycznym w Toruniu, recenzja

Przyjazd na poprzednią premierą Kujawsko-Pomorskiego Teatru Muzycznego w Toruniu zakłóciła proza życia. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło, gdyż udało się dotrzeć na „Excentryków”, premierę szczególną, bo przypadającą w 10. rocznicę istnienia tej najmłodszej i zapewne najmniejszej sceny muzycznej w Polsce. A że to wydarzenie jubileuszowe, to wszystko zapięte było na ostatni guzik, frykasy goniły rarytasy, a oprawa godna była co najmniej 50-lecia. Plakat Rafała Olbińskiego, świetny tekst Włodzimierza Kowalewskiego w adaptacji i reżyserii Jakuba Przebindowskiego, cały teatr tonący w oparach wczesnego PRL-u, którego nostalgiczną i siermiężną atmosferę odtworzono z pietyzmem i dbałością o szczegóły. Program stylizowany na teczkę bezpieki, reglamentacyjna kartka do swojskiej garmażerki, nieśmiertelne goździki w wazonach, szklanki w koszyczkach, tablica przodowników pracy i przygrywający do wódeczki przed spektaklem Bartek Staszkiewicz wraz z umilającą czas śpiewem Julią Turczynowicz-Suszycką – całość tworzyła niezapomniany klimat, a jedynym nieprzystającym elementem była wyjątkowo uprzejma obsługa. Księga skarg i zażaleń zdecydowanie zbędna.
   Zanim powieść „Excentrycy” trafiła na deski toruńskiego teatru zdążyła błysnąć na dużym ekranie w filmie Janusza Majewskiego z pierwszorzędną rolą Macieja Stuhra – poprzeczka postawiona została wysoko. Oto do gomułkowskiej Polski lat pięćdziesiątych powraca z emigracji Fabian Apanowicz (Karol Kossakowski), muzyk jazzowy, żołnierz Andersa, wolny duch, który wymarzył sobie grać swing jak niegdyś na transatlantyku. Ze sceny usłyszymy więc radosną muzyczną ilustrację podróży koleją do domu "Chattanooga Choo Choo" wykonywaną oryginalnie przez orkiestrę Glenna Millera. Fabian zatrzymuje się u jedynej bliskiej mu osoby, która przeżyła wojnę – „leczącej zęby za mięso” siostry Wandy (Kamila Najduk) w Ciechocinku. Radość ich spotkania wyśpiewują w uroczym rodzinnym duecie "Cheek to cheek" Freda Astera z polskim tekstem piosenki Adama Astona "W siódmym niebie". Wbrew rozsądkowi i realiom bohater postanawia założyć orkiestrę swingową i zamiast pieśni o gęsiach czy prząśniczkach grać kuracjuszom zgniłą muzykę Zachodu. Znajduje w tym nieoczekiwanych sojuszników w postaci jazzującego amatorsko milicjanta Stypy (Michał Zacharek) i eleganckiego stroiciela fortepianów, a przy okazji geja-homofoba, Zuppego (Artur Kujawa). Ich wspólne energetyczne wykonanie „Sing, Sing, Sing” Louisa Primy i jego New Orleans Gang zostało ze mną na dłużej, jako czysta radość muzykowania wzbogacona cudowną głosową imitacją jazzowego instrumentarium. Wkrótce do bandu dołączą solistki: obok Wandy pojawi się tajemnicza Modesta Nowak (Kornelia Raniszewska), nauczycielka angielskiego i prawdziwa femme fatale, dla której Fabian straci głowę. Żarliwy romans zostanie przerwany nagłym zniknięciem Modesty, a w miłosną atmosferę wkradnie się szpiegowski thriller. Plejadę ekscentrycznych person uzupełnia Ludmiła Bayerowa (Katarzyna Jamróz), przedwojenna opoka śmietanki towarzyskiej, a dziś podstarzała, walcząca z systemem i mająca skłonności do whisky właścicielka kamienicy, w której mieszkają młodzi Apanowicze. 
   Jak na spektakl muzyczny przystało to właśnie muzyka stanowi o jego sile. A ta jest w „Excentrykach” przeciwwagą dla siermiężnej rzeczywistości epoki Gomułki z jej ubecją, zupą „nic” i przymusowym kwaterunkiem. Niesie radość, powiew świeżości i pragnienie wolności – nawet jeśli granie swingu jest jedynie zamalowywaniem szarej egzystencji. W końcu „muzyka trwa wiecznie”. Fabian Karola Kossakowskiego objawia się ciechocińskiej społeczności niczym „malowany ptak”, człowiek Zachodu z ekstrawaganckim kabrioletem, rozśpiewany i roztańczony światowiec, a jednak w aktorze drzemie odczuwalna wojenna zadra. Nostalgię i tęsknotę za utraconą miłością dało się wyczuć w wyśpiewanym w finale „Feeling Good”, rewelacyjny był wykonany wspólnie z Kornelią Raniszewską „Get Your Kicks On Route 66” Nat King Cole’a. Nieco pazura zabrakło mi natomiast w "When the Saints Go Marching In" Louisa Armstronga i trochę letnim "Papa Loves Mambo", w którym uwagę przykuwał głównie roztańczony chórek. Kossakowski dał się za to ponieść swingowi w „sylwestrowym numerze”, spektakularnym „It Don’t Mean a Thing (If It Ain’t Got That Swing)” Elli Fitzgerald i Duke’a Ellingtona – ten kawałek wyśpiewany przez big band porwał całą publikę. Ale prawda jest taka, że to panie grają w spektaklu pierwsze skrzypce. Najbardziej urzekła mnie Katarzyna Jamróz, która nie oddała pola i stworzyła niezwykle barwną sceniczną kreację nieco podupadłej, ale pełnej radości życia kobiety żyjącej wspomnieniami przeszłości i zdeterminowanej do walki o swoje z komunistyczną tępotą. Aktorka błysnęła pazurem i wokalem w burleskowej aranżacji „Sex Appeal”, zawstydziła samą Doris Day charakternym wykonaniem „Sentimental Journey” i zauroczyła niskim tembrem głosu w „Gram o wszystko” z repertuaru Ewy Bem, piosence tak bardzo przystającej tekstem Wojciecha Młynarskiego do odgrywanej postaci Ludmiły Bayerowej. Kornelia Raniszewska znakomicie poradziła sobie z oddaniem podwójnego oblicza Modesty, uwodzicielskiej kocicy podkreślonej kreacjami Igi Sylwestrzak i wrażliwej kobiety, która goni za niespełnionym uczuciem.  Zmysłowości nie zabrakło także w głosie aktorki, zwłaszcza w „Mister Wonderful” Ludmiły Jakubczak, ale to „Człowiek, którego kocham” Ireny Santor wzruszył i zakręcił łezkę w oku. Wspaniałe damskie trio uzupełnia „dynamiczna do utraty tchu i nieposkromiona jak dentystyczne wiertełko” Kamila Najduk – jej Wanda przełknęła żałobę, gorycz wojny i próbuje na nowo odnaleźć się w postalinowskim Ciechocinku. Brat przywraca jej pamięć o młodzieńczych marzeniach i wyzwala demona na scenie. Efektem jest choreograficzna i aranżacyjna perełka w postaci gorącego „Fever” Peggy Lee oraz wymagająca, wyśpiewana czystym jasnym głosem „My Funny Valentine” Franka Sinatry. Chapeux-bas, także dla odpowiedzialnego za jazzowe aranżacje Bartka Staszkiewicza, przygotowującej wokalnie aktorów Joanny Czajkowskiej i Anny Głogowskiej, która zmieściła na niewielkiej przestrzeni oryginalne i zmyślne układy.
   Cudownym komediowo-socrealistycznym przerywnikiem są donosy Uczciwych z Ciechocinka, czyli Katarzyny Dmoch i Julii Suszyckiej-Turczynowicz, które jako zatroskane obywatelki „uprzejmie” informują władze miasta o kolejnych pęknięciach komunistycznego matriksa w związku z pojawieniem się w mieście podejrzanego elementu - Fabiana Apanowicza. W końcu „nie o taki Ciechocinek walczylim”. Aktorki pojawiają się na scenie z kolejnymi atrybutami – rolkami papieru na sznurku, wiadrami węgla na opał, czy dywanem (ponowne brawa za czytelność skojarzeń dla Igi Sylwestrzak) i każdorazowo wzbudzają salwy śmiechu oficjalnym językiem i słownymi skojarzeniami. Obie grają też rozliczne drugoplanowe role recepcjonistek, sąsiadek, kelnerek, czy sekretarek, a Julia Suszycka-Turczynowicz ma nawet okazję wyśpiewać patriotyczną lokalną piosenkę z Ciechocinka, gdyż „po zdrowie chce przyjechać każdy człowiek”. Podobną rolę w męskim wydaniu wcielając się w różnorodne postaci listonosza, redaktora, konferansjera i kilka innych pełni Damian Droszcz przepoczwarzając się scenicznie jak kameleon, choć pozostał mi w pamięci zwłaszcza jako zaciągający z lwowskim sznytem zdegradowany kierownik „Współczesnej” i bredzący o płonącej dzwonnicy ubek. Wspomniany już Artur Kujawa wprowadza na scenę przede wszystkim elementy komediowe znakomicie odnajdując się w roli Zuppego, ale i jako pazerny celnik, czy kaleczący wymowę gen. Kusiak nie zamierza odstawiać nogi. Michał Zacharek tylko na początku gra służbistę, wkrótce czujemy wielką sympatię do pozytywnego, wiecznie uśmiechniętego i skrzącego optymizmem milicjanta. Aż nie przystoi.
   Niewielką scenę Teatru Muzycznego w Toruniu oddano w scenograficzne ręce mistrza Wojciecha Stefaniaka, który prostymi elementami wyczarował oddzielne przestrzenie wydzielone barwnymi neonami. Znalazło się miejsce dla mieszkania Wandy z pianinem i radioodbiornikiem Granada, dla niewielkiego podestu scenicznego, dla przygrywających na żywo muzyków i olbrzymiego ekranu, na którym wyświetlane są wizualizacje zrealizowane przez Hektora Weriosa. Te zaś bardzo zmyślnie budują ciechociński klimat i uzupełniają historię Fabiana Apanowicza, zwłaszcza o elementy, które, jak choćby samochód, ciężko byłoby zmieścić na scenie. Interesującym pomysłem scenografii jest zawieszona na ścianie czarna skrzynka z telefonem, która w zależności od potrzeb magiczną mocą teatru zmienia swoje przeznaczenie i wystrój stając się hotelową recepcją, posterunkiem milicji, czy urzędem celnym z ich zabawnymi atrybutami. Warto też wspomnieć o udanym debiucie nowego „nabytku” Teatru Muzycznego w Toruniu, czyli Marcinie Miłoszewskim, którego światła rozbłysły feerią barw na scenie, umiejętnie rysowały muzyczne sceny i pomogły udanie wejść w nowy 1958 rok.
   "Excentrycy" przenoszą nas w czasie, ale tylko pozornie do lat 50-tych. W tle wciąż pobrzmiewa nostalgia za przedwojenną przeszłością, za salonami i kiełkującym jazzem. Poprowadzona sprawną ręką Jakuba Przebindowskiego opowieść wsparta świetną grą aktorską i pięknie swingującymi wokalami godnie uczciła 10-lecie toruńskiej sceny muzycznej. Na szczęście przed dyrektor Anną Wołek kolejne dziesięć lat, aby wymyślić równie spektakularne obchody. A zanim to nastąpi jedźcie do Torunia, wdrapcie się na czwarte piętro Pałacu Dąmbskich i dajcie się porwać zgniliźnie Zachodu.

Tekst Marek Zajdler, plakat Rafał Olbiński

PS. Spektakl grany jest częściowo w dublurze, spisałem swoje odczucia po II premierze, więc nie miałem okazji zobaczyć w akcji Rafała Szatana i Krzysztofa Godlewskiego. Jestem jednak przekonany, że błyszczą na tej scenie razem z resztą zespołu.