Nasz teatr logo

Dzielić skórę na... matce - "Pół na pół" w Teatrze Powszechnym w Radomiu, recenzja

Na scenę kameralną Teatru Powszechnego w Radomiu zawitało rodzinne piekiełko. Niby hiszpańskie, bo sztukę „Pół na pół” napisali Jordi Sánchez i Pep Antón Gómez, ale po bliższym przyjrzeniu równie dobrze polskie. Co ciekawe trafiło do Radomia jeszcze w lutym ubiegłego roku wraz z podróżującym spektaklem Wojciecha Malajkata, ale widać spodobało się na tyle, że radomska scena zapragnęła mieć swoją wersję w repertuarze. Reżyserię powierzono Błażejowi Peszkowi, nie po raz pierwszy zresztą, bo w Powszechnym wystawiał już „Wstyd” Modzelewskiego  i „Zbrodnię z premedytacją” Gombrowicza. Tym razem padło na wskroś współczesną czarną komedię, w której rodzinne problemy spadkowe są tylko pretekstem do przyjrzenia się naszym relacjom z najbliższymi.
   Do mieszkania ubranego w sweterek w serek maminsynka Karola wpada jak burza jego starszy przyrodni brat Jan. Matka od pół godziny nie daje znaku życia. Odkąd piętnaście lat wcześniej dostała udaru jest krzyżem Pańskim swoich synów, którzy z różnych pobudek życzą jej już wiecznego spoczynku czyhając na pozostawiony przez rodzicielkę mityczny majątek. Skryty za okularami, misiowaty nauczyciel Karolek, brawurowo odgrywany przez Michała Węgrzyńskiego, ma już dosyć ciągłej opieki nad rodzicielką. Aktor idealnie oddaje charakter swego bohatera, jego pozorną fajtłapowatość, histeryczną płaczliwość, uległość i strach przed starszym bratem, a jednocześnie wychylającą się zza kołnierza przebiegłość i spryt. Karol marzy bowiem o podróży na Wyspy Kanaryjskie, wciąż jednak obwinia się za stan zdrowia matki i ta lojalność z obowiązku przeważa chwilowo nad patrzeniem na własne potrzeby. Do czasu. Za fasadą ciamajdy, którego brat uważa nawet za geja, kryje się zdeterminowany mężczyzna, który potrafi walczyć o swoje. Na przeciwległym biegunie kombinuje Jan, czyli Jarosław Rabenda, biznesmen od siedmiu boleści, bardzo swojski w dresowych spodniach i motocyklowej kurtce, który roztacza wokół siebie aurę prawdziwego macho, a potulnieje tylko w telefonicznych rozmowach z rozkapryszoną żoną Martą. Wobec swego młodszego przyrodniego brata jest jednak cyniczny do bólu, wykorzystuje go od lat traktując przy tym jak powietrze, manipuluje jego uczuciami, a jedyną wartością stanowią dlań pieniądze. Rabenda bywa faktycznie odpychający w swojej słownej agresji, ale znacznie częściej zabawny w cwaniaczeniu i oczywistym przekłamywaniu rzeczywistości, zwłaszcza gdy uświadamiamy sobie, że Karolek nie jest takim bezwolnym i niewinnym chłopczykiem, na jakiego pozuje. Aktorzy tworzą na scenie niezwykle zgrany duet, umiejętnie podbijając humorystyczne akcenty dialogów, budując wiarygodność przeżywanych emocji i ratując grą spektakl w momentach, gdy pojawiają się delikatne dłużyzny. 
   Największym błędem obu braci jest dzielenie spadku po matce nieboszczce, gdy ta miewając się całkiem nieźle przebywa w sąsiednim pokoju. I ma jeszcze asa w rękawie. W oryginale matka nie pojawiała się na scenie, zastępował ją natarczywy dzwonek, którym terroryzowała co chwila synów, będąc żeńskim wcieleniem Hectora Salamanki. Błażej Peszek postanowił wprowadzić tę postać do spektaklu – matkę gra całkowicie odmieniona przez charakteryzację Małgorzata Maślanka, która z trudną, bo niemą rolą radzi sobie znakomicie. Raz na wózku, raz z balkonikiem, raz z kroplówką drepcze po pokoju zaprzeczając rychłemu zgonowi, a to podlewa kwiatki, a to stara się dobrać do zakazanego przez synów małego co nieco. Jej obecność, może poza jedną dość mocną sceną rodem z horroru, przechyliła jednak szalę sztuki w stronę komedii, niemal farsy. Wieszanie jej za nogi do lampy, by doznała kolejnego udaru ocierało się o granicę dobrego smaku. Mam wrażenie, że tego było publiczności za wiele - wesołe podśmiewywanie się z porażonej udarem kobiety, której synowie planują ciche odejście spierając się o majątek kłóci się z tradycyjnym polskim myśleniem, nawet jeśli realia są inne. Psychologiczny dramat skrzący dowcipem miał zwrócić uwagę przede wszystkim na trudne wzajemne relacje między mającymi własne dorosłe życie dziećmi a starzejącymi się rodzicami, zwłaszcza jeśli daleko im było do ideału. Poruszyć kwestię opieki, podziału obowiązków, ewentualnych zobowiązań, presji społecznej, a w końcu więzi rodzinnych i tego czym są one dla nas dzisiaj. Czy szacunek do rodziców winien być bezwarunkowy? Czy dziecku wypada życzyć śmierci swojemu rodzicowi? 
   Rozległa przestrzeń scenografii, jak na tak w sumie intymną sztukę, wypełniona została przez Michała Dracza na poły szpitalnymi meblami z poprzedniej epoki, porzuconymi i zapomnianymi, trochę jak matka. Wytarta kanapa, krzesła i taborety rodem z przychodni lekarskiej, szpitalna oszklona witryna służąca jako kredens, plastikowe przemysłowe żyrandole z PRL-u, lamperie na ścianach i rura kanalizacyjna przechodząca przez środek mieszkania stały nieco w opozycji do mitycznego majątku, który zgromadzić miała starowinka. Z drugiej strony dobrze oddawały charakter mieszkania, które stało się właściwie domem opieki. Z treścią spektaklu udanie zgrała się muzyka Wojtka Kiwera oscylująca gdzieś w jazzowych klimatach, balansująca nastrojem podkreślanym dodatkowo przez zgrabną realizację świateł.
   „Pół na pół” zgodnie z tytułem lawiruje między komedią a dramatem, bawi czarnym humorem i przerysowanymi postaciami, które zjednują sympatię widzów, mimo wątpliwych moralnych kręgosłupów. Mnożą się piętrowe kłamstwa, iskrzą niekiedy przydługie dialogi, a całości broni świetna gra aktorska. Groteskę przedstawionych w soczewce teatru rodzinnych relacji podkreślił w dość przewidywalnym finale Błażej Peszek umieszczając w nim nostalgiczne tło „Listu do matki” Violetty Villas. I tak jak bracia nie do końca mogą przystać na podział „pół na pół”, tak i widz pozostaje w rozterce – śmiać się, czy płakać? 

Tekst Marek Zajdler, fot. Teatr Powszechny w Radomiu