Nasz teatr logo

Nazizmy zza węgła - "Mein Kampf" w Teatrze Powszechnym, recenzja

Starałem się, bardzo chciałem, ale mimo całej sympatii mam wrażenie, że nie nadajemy z Kubą Skrzywankiem na tych samych falach. ”Mein Kampf” w Teatrze Powszechnym w Warszawie doceniam za poszczególne pomysły, za stawianie pytań o schematy powstawania współczesnych „nazizmów”, ale połączenie odrażającego bełkotu Adolfa Hitlera z groteskową i miejscami wzbudzającą niesmak inscenizacją przerosło moje możliwości adaptacyjne. Spektakl był dla mnie bardziej odczuciem, przeżyciem, z pewnością delikatnym wstrząsem, niekiedy zażenowaniem, choć może o to właśnie chodziło reżyserowi? Nie skupiać się na nienawistnej i chorej treści, a odbierać ją zmysłami, które Skrzywanek umiejętnie uruchomił? Szkopuł w tym, że nie tyle wyprowadził mnie ze strefy komfortu, ile chwilami wysadził w powietrze, czasem znużył, a poskładanie postrzępionych myśli do teraz stanowi wyzwanie. „Mein Kampf” to teatr skrajnych emocji balansujący na cienkiej linii dobrego smaku.
   Poważny skądinąd spektakl rozpoczyna się niepoważnie. Zawstydzeni Oskar Stoczyński i Natalia Lange z przyklejonymi uśmiechami omiatają widownię wzrokiem. Za chwilę aktor opuści spodnie, wypnie pośladki i imitując ruch ust wyrzuci z siebie deklamowaną z emfazą przedmowę hitlerowskiej książki. Bardziej niż formę gombrowiczowskiego upupienia widać tu mało delikatną aluzję do tego, z jaką materią przyjdzie nam obcować. Na koniec aktor wsadzi palec między pośladki i nie przerywając monologu podtykać go będzie pod nosy widzom w pierwszym rzędzie. Obrzydliwe? A jakże, podobnie jak treść wypocin Hitlera. I bardzo niemieckie, co udowadniał już Joachim Loew. Ostatecznie Stoczyński podetknie ów palec pod nos i sobie imitując charakterystyczny wąsik Fuhrera. Zakłopotana Lange nie będzie mu dłużna – wkrótce także odwróci się do publiczności i wypowie pośladkami notę pierwszego polskiego wydawcy „Mein Kampf” z 1992 roku. Skrzywanek jasno daje do zrozumienia czym jest dla niego przywracanie do publicznego życia tego „dzieła”. Mocno, dosadnie, tylko z wątpliwym humorem.
   Część pierwszą reżyser określił jako biograficzną – znajdziemy się w eleganckim, mieszczańskim, ale też bardzo polskim domu, o czym świadczy dobitnie obraz Matki Boskiej Częstochowskiej na ścianie i kibicowskie czerwono-białe flagi na policzkach rozentuzjazmowanych dzieci. Tekst rozbity zostaje na kilka osób, ale ten reżyserski zamysł sprawdza się tu nadzwyczaj dobrze. Mamadou Góo Bâ wspomni słowami Hitlera o młodzieńczej biedzie, malowaniu obrazków i braku ojcowskiego wzorca – w ustach senegalskiego aktora nabiera to nowych, całkiem współczesnych znaczeń. Wyraźnie dominującą Matkę odgrywają Aleksandra Bożek i Klara Bielawka – ta druga wygłosi mocny i zajadły antysemicki monolog nad rozlewaną do talerzy zupą, w którym przyrówna Żydów do pasożytów. Wszystko w obecności dzieci i znieruchomiałego na wózku inwalidzkim ojca granego przez Arkadiusza Brykalskiego, niczym w dobrym katolickim konserwatywnym domostwie, gdzie wszelkie inności i mniejszości bywają wrzucane do tygla niechcianych zboczeń. Na koniec okaże się, że nawet Jasnogórska Madonna ma nie dość białą twarz, więc należy ją zamalować farbą. Obok nawiązań do rasizmu, wysłuchamy ciężej przyswajalnej zjadliwej krytyki zdegenerowanej sztuki i gloryfikacji wojny – jedynego narzędzia zdolnego wypalić chorą społecznie tkankę. Skrajnie prawicowe myślenie, zdaje się mówić Skrzywanek, nie zmienia się aż tak bardzo na przestrzeni lat.
   Część druga stanowi wyimek z manifestu politycznego Hitlera. Aktorzy ćwiczący synchronicznie w sportowych strojach wygłaszają peany ku czci aryjskiej siły fizycznej. W tle widać projekcje gimnastykującej się Młodzieży Hitlera, trochę jak z filmów Leni Riefenstahl, trochę jak z przedwojennych Sokolich obozów młodzieżowych. Za chwilę z głośników popłynie pompatyczna muzyka Wagnera towarzysząca dłuższej opowieści o machinie faszystowskiej propagandy podanej w krzywym zwierciadle czasu, operowej manierze i komiksowej oprawie. Na scenie pojawią się mistrzowie współczesnej propagandy politycznej – olbrzymie głowy-karykatury Jarosława Kaczyńskiego z kartonowym Tupolewem, Donalda Trumpa z murem znad meksykańskiej granicy, papieża Franciszka z wianuszkiem dzieci, ale i Donalda Tuska oraz Angeli Merkel z łodzią afrykańskich migrantów. Władza i wczoraj i dziś rządzi społecznymi masami stosując te same metody oddziaływania, zdają się śpiewać aktorzy. Nikt nie jest wolny od pokusy wykorzystania jakiejś formy „nazizmu” karmiąc się krzywdą i tragedią innych, by zbić własny polityczny kapitał. Poglądy przestają mieć znaczenie – liczy się skuteczność demagogii i świadome wykorzystanie mas dzięki publicznym mediom. Spektakl powstały w erze głębokiego PIS-u pokazywał, że i wówczas znaleźć mogliśmy mimowolnych naśladowców Goebbelsa. Pogardę Hitlera dla demokracji i opinii publicznej ostatecznie unaocznia Arkadiusz Brykalski. Do przeprowadzenia zmian i ukształtowania społeczeństwa wedle zaprojektowanego wzorca trzeba bowiem nie lada determinacji, a wszelkich przeciwników należy wyeliminować. Strzały z pistoletu porażają, padające trupy uwidaczniają grozę myślenia skoncentrowanej na celu jednostki, która sięgnęła po władzę. Myśli same biegną do dzisiejszej  Moskwy.
   Ostatnia część spektaklu jest karykaturalną drwiną podlaną pastiszowym sosem, groteskowym teatralnym wygłupem przy akompaniamencie wypowiadanego całkiem na serio tekstu „Mein Kampf”. Tym razem rzecz tyczy narodu i rasy, hitlerowskiej biopolityki, stworzenia idealnego przedstawiciela nordyckiej rasy nadludzi i konieczności poświęcenia się kobiet dla uzyskania możliwie dużego przyrostu „nie całkiem naturalnego”. Absurdy Lebensborn aktorzy podają ubrani w duże małpio-goryle kostiumy autorstwa Agaty Skwarczyńskiej z nader uwydatnionymi narządami płciowymi. Kobiety zakute w łańcuchy, z wielkimi brzuchami i piersiami zaprogramowane do rozrodu, mężczyźni z ogonami i monstrualnymi penisami, wszyscy kopulują na scenie niczym zwierzęta ku chwale nowej, czystej rasy - zdrowego, szlachetnego, „wyższego” człowieka. Prokreacja staje się celem samym w sobie, rozbuchana chuć znajduje ujście w dzikim i uświęconym zarazem akcie seksualnym, aktorki ocierają się piersiami o widzów zachęcając do igraszek, w tle podskakują małpoludy wraz z Marleną Dietrich śpiewającą Hot Voodoo z „Blond Venus” Josefa von Sternberga. Początkowy uśmiech niknie, robi się niewygodnie, nieprzyjemnie, a nawet odstręczająco im dłużej musimy oglądać tę małpią orgię i wysłuchiwać szalonych wynurzeń. Skrzywanek stara się złagodzić to uczucie wprowadzając gorzko-zabawny w tym kontekście przerywnik w postaci piosenki „Dla Ciebie chcę być biała” wykonywany w 1934 r. przez Eugeniusza Bodo i Reri. Na scenie Powszechnego śpiewa ją nie przerywając chędożenia czarnoskóry Góo Bâ, za chwilę wtórować mu będzie rozochocona Lange. Prawa natury podporządkowane rasistowskiej polityce prowadzą do wynaturzenia, prymitywnego zezwierzęcenia. Może stąd właśnie nawiązania do „Odysei kosmicznej” Stanleya Kubricka – „Mein Kampf” jako święta księga małpoludów przykuta łańcuchem do pulpitu i spływająca z niebios odwrócona „czarodziejska góra” – monolit, z którego wypływa ciemna lepka ciecz, obiekt ciekawości i ubóstwienia. Czy to prymitywny raj „czystej rasy” z ich niskimi pobudkami i zaprogramowanym działaniem? Czy krocząc drogą narodowego izolacjonizmu i współczesnych „faszyzmów” cofamy się tak naprawdę w cywilizacyjnym rozwoju zbliżając niebezpiecznie do bezrozumnych wykonawców cudzej woli? Ani Jakub Skrzywanek, ani dramaturg Grzegorz Niziołek nie dają prostych odpowiedzi. Zadają pytania zmuszając nas do myślenia. I na tym głównie zależy twórcom. Ocknijcie się – mówią. Hitlerowskie wypociny są tylko pretekstem, ale z tyłu głowy wciąż pozostaje obraz pożogi, jaką - te, wydawałoby się niedorzeczne słowa - rozpaliły.
   Co z tym począć? Spektakl, który miejscami znużył, chwilami zachwycił, niekiedy odrzucił, z rzadka rozbawił, kilka razy wstrząsnął, pozostawił po sobie niepokojące wspomnienie na dłuższą chwilę. Jeśli uznamy, że teatr to przede wszystkim emocje, to „Mein Kampf” w Powszechnym wzbudza ich aż nazbyt wiele. Pytanie, czy są to emocje, do których chcemy wracać. Ale czy teatr ma być wygodny? Przeglądanie się w lustrze czasów nie zawsze jest przyjemne. Współczesne nazizmy potrafią wyskoczyć znienacka zza węgła. A my i tak nadal głosujemy na Braunów.

Tekst Marek Zajdler, fot. Jacek Domiński/Reporter