Nasz teatr logo

Zemsta a la Tarantino - "Zemsta" w Teatrze Komedia, recenzja

Wydawałoby się, że fredrowską „Zemstę” każdy już po wielokroć widział i słyszał. A że lubimy mistrzowskie, nawet jeśli ciut zdarte płyty, to wciąż łakniemy kolejnych „mocium panie” i „krokodyla daj mi luby”. Bo niezmiennie bawią i cieszą, choć młodemu pokoleniu doskwiera pomału archaiczny język hrabi. Tym razem wystawienia najsłynniejszej komedii Aleksandra Fredry podjął się w Teatrze Komedia reżyserski eksperymentator Michał Zadara i o ile tekstu nie ruszył niemal na jotę, to wizualnie postawił „Zemstę” na głowie. Robiąc mimowolny ukłon w stronę młodszej publiczności wystawił bowiem uwspółcześnionego Fredrę w stylu Tarantino.
   Na scenie wita nas amerykański lokal „Le vieux chateau” („Stary zamek”) żywcem przeniesiony przez scenografa Roberta Runasa ze słynnego obrazu Edwarda Hoppera „Nighthawks”. Bar jest przykrywką dla mafijnej działalności tutejszego ojca chrzestnego – obwieszonego złotem wiecznie uśmiechniętego Cześnika, w którego wciela się wyśmienity Arkadiusz Brykalski. Tutaj spędzają też czas jego żołnierze, prawa ręka Dyndalski (Mikołaj Woubishet), cyngiel od mokrej roboty Śmigalski (Monika Cieciora) i Damian Mirga, wcielający się w Perełkę, Ochroniarza i Barmana. Cześnik przegląda właśnie akta kandydatek na żonę, a głównym kryterium jej wyboru jest, rzecz jasna, mamona. Bo i o kasie, o łapówkach, o chciwości i pożądaniu władzy jest to „Zemsta”. Mur graniczny, tu zmieniony w ledwie widoczne uszkodzenie fasady knajpy, jest tylko pretekstem do opowiedzenia o partykularnych interesach, ludzkich żądzach i sposobach dążenia do ich zaspokajania. Przemocy i awanturnictwu Cześnika przeciwstawia Zadara zimne opanowanie i chłodną kalkulację prawną Rejenta. Brykalski będzie więc mówić gangsterskim Fredrą, cedząc słowa, wchodząc w swoiste stacatto imitujące bandziorski slang, przesadnie intonując końcówki i akcentując groźby w niewinnym z pozoru „wżdy”. Przyjęta koncepcja sprawdza się znakomicie, a Brykalski odnajduje się w niej bezbłędnie tworząc wyrazistą, silną postać, która ma w zwyczaju rozstawiać ludzi po kątach. Jak każdy filmowy mafioso posiada też skryte wewnętrzne dziecko, zagubionego romantyka, któremu w rzadkich chwilach pozwala się ukazać zza maski twardziela. Naprzeciwko niego staje jakże odmienny Rejent, błyskotliwie oddany skromnymi środkami przez Bartosza Porczyka. Zadara chciał przedstawić go jako jedynego sprawiedliwego, cynicznego, ale uczciwego prawnika zasłaniającego się przepisami i kolejnymi paragrafami. Nic z tego. Ja zobaczyłem w nim bardziej Gustavo Fringa z „Breaking Bad”, niewzruszonego, panującego nad sobą erudytę, który trzyma jednak na zapleczu wlasnych oprychów i gdy trzeba jest równie, a może nawet bardziej niebezpieczny od całej gangsterki Cześnika razem wziętej. Autentycznie Rejent Porczyka potrafił zmrozić utajoną grozą pomimo gromkich śmiechów publiczności. Te zaś powodował głównie Maciej Stuhr w roli Papkina, który poczuł się jak ryba w wodzie i wykorzystał w dwustu procentach całą komediową moc odgrywanej postaci. Już jego wjazd na scenę wraz z oponą w oparach dymu z rozbitego auta pokazał z kim mamy do czynienia – niefartownym wędrownym bandyciną, który dla zarobku podejmie się każdej roboty, choć odwagi mu nie staje. Stuhr bawi się konwencją wspaniale wykonując bluesową wersję „Oj kot, pani matko, kot”, brawurowo ogrywa mitomanię i tchórzostwo Papkina, zanurza się w lirycznych i miłosnych uniesieniach, by za chwilę stroić umizgi do pieniędzy z łapówek, gotów w jednej chwili chwycić kij bejsbolowy i wymachiwać giwerą, pomimo trzęsących się rąk. 
   Barbara Wysocka, tak chętnie zapraszana do projektów Zadary, wcieliła się w kuszącą mężczyzn Podstolinę, niezależną i wyrachowaną kobietę, która widząc iluzoryczność posiadanego majątku szuka zabezpieczenia na przyszłość, czyli męża z grubym portfelem. Wacław Filipa Lipieckiego wydał mi się początkowo grzecznym synem tatusia, w białym sweterku i bejsbolówce zupełnie nie przypominał fredrowskiego buntownika i spryciarza. I choć w kontaktach z ojcem kładł uszy po sobie, to w końcu pokazał rejentowską krew płynącą w żyłach. Paulina Szostak w roli Klary gra córunię-tatunia, a że tatko mafioso i do tego majętny, to i ona jest zepsutą młodą flądrą zadzierającą nosa i dopiekającą innym dla zabawy. Jedyne czego mi zabrakło to jakiejś iskry pomiędzy dwojgiem młodych, bo w całych tych gangsterskich układach ciężko było to uczucie zauważyć.
   Karkołomne na pierwszy rzut oka zderzenie klasycznego tekstu i współczesnej otoczki stało się nieoczekiwanie źródłem dodatkowego komizmu. Dyndalski „maczający pióro” uruchomieniem laptopa, czy skarżący się znajomkowi przez komórkę, że Cześnikowi nie odpowiadało wstukane na klawiaturze „B” bawi nawet wbrew tekstowi. Mularze z wiertarkami, Artemiza jako gangsterski kozik, całe rekwizytorium tak bardzo odmienne od klasycznych wystawień nabrało wobec poszanowania fredrowskiej frazy nowego humorystycznego znaczenia i wyniosło „Zemstę” na komediowe wyżyny. Sugestywna gra aktorska, wykorzystanie całej przestrzeni teatru i spora część tekstów wygłaszana wprost do widowni podbiły efekt, co kończyło się salwami śmiechu oraz oklaskami nawet w środku spektaklu. Nie sposób pominąć także rewelacyjnej choreografii Eweliny Adamskiej-Porczyk, która w pełni wykorzystała uroki hamerykańskiego lokalu, z tańcem na barze włącznie oraz niezwykle autentycznych scen walk zaprojektowanych przez Dawida Fajera.
   Ekstrawagancki pomysł Michała Zadary sprawdza się w Komedii znakomicie. Okazało się, że tekst Fredry jest nader uniwersalny i nie groźne mu nawet przenosiny w czasie. Pomogła temu wyśmienita obsada aktorska i talent reżysera do wyłuskiwania humoru spomiędzy wierszy. I choć główne zamierzenie tej interpretacji „Zemsty” – prymat regulacji prawnych nad przemocą – wybrzmiał na scenie raczej mało wiarygodnie, to zagrany w świetnym tempie spektakl jest ze wszech miar godny obejrzenia. A krokodyl? Też się znajdzie, gdzieś obok Nancy Sinatry…

Tekst Marek Zajdler, fot. Marek Zimakiewicz