Nasz teatr logo

"Wirujący seks. Polskie love stroy" w Teatrze Rampa, recenzja

Kiedy w 1989 roku do polskich kin wszedł film „Wirujący seks” już od prawie dwóch lat odnosił sukcesy za oceanem. My także zachłysnęliśmy się „Dirty Dancing” - przed kinami ustawiały się długie kolejki, zapanowała moda na taniec, muzyka filmowa rezonowała między blokami z wielkiej płyty, obowiązkowym hitem stały się fryzury inspirowane stylem głównych bohaterów – loczki Baby i mullet hair w stylu Patricka Swayze. Fenomen pozostał zagrzebany gdzieś w pamięci, a dziś powraca z przytupem na teatralne deski Teatru Rampa.
   „Wirujący seks. Polskie love story” nie jest jednak historią w stylu kopciuszka jaki znamy z kultowego obrazu. Tadeusz Kabicz nie przeniósł bowiem filmowych wydarzeń na scenę teatru. Napisał współczesną i bardzo polską opowieść, jedynie inspirowaną i oddającą klimat pierwowzoru, chociaż wielbiciele „Dirty Dancing” odnajdą tu wiele mrugających okiem nawiązań.
   Scenariusz jest banalny i przewidywalny na każdym kroku, jak przystało na typową komedię romantyczną. Komedię, która kpi sama z siebie, nurza się z radością w absurdach konwencji i pokrywa scenę sporą dawką humoru i autoironii. Poznajemy parę młodych zakochanych, Manię (Agata Łabno) i Henryka (Krzysztof Róg), przygotowujących swoje, czy raczej Mani idealne wesele. Dziewczyna nie przypomina jednak nieśmiałej Baby, to kobieta pewna siebie, świetnie zorganizowana profesjonalistka, która wie czego chce. Jej marzenie o wspaniałym pierwszym tańcu w stylu finału „Dirty Dancing” do piosenki „Time of my life” ma się wkrótce spełnić. Z pomocą przychodzi Patryk – instruktor tańca, syn właściciela domu weselnego, w którego rolę wciela się brawurowo Maciej Pawlak. I jak na komedię romantyczną przystało, mocno namiesza w uczuciach panny młodej. Agata Łabno, aktorsko i wokalnie, bardzo udanie wciela się w rolę owładniętej nieszkodliwą obsesją Mani. Najważniejsze, że na scenie widać buzujące hormony, adrenalinę, słowem – emocje. Krzysztof Róg zagrał uroczego fajtłapę, a może raczej komputerowego nerda, grzecznie przytakującego narzeczonej, ale nierozumiejącego do końca o co właściwe całe to halo. Brawa za przetańczenie większości spektaklu w ortopedycznej ortezie, co było wyzwaniem samym w sobie. Dobrze, że Maciej Pawlak schodził czasami ze sceny, bo mógłby zawładnąć przedstawieniem i wzrokiem damskiej publiczności. Cóż, Patrick Swayze miał swego czasu ten sam problem.
   Oprócz trójki głównych bohaterów mamy w spektaklu całą plejadę wspaniałych kreacji. Począwszy od Katarzyny, matki panny młodej granej przez superutalentowaną Annę Mierzwę, która swoją energią roznosi wprost scenę. Tuż przed ślubem córki, Katarzyna dowiaduje się od swego męża Ignacego - w tej roli Konrad Marszałek - że, czeka ją rozwód. Fabularne pokłosie tej decyzji zaowocuje wieloma humorystycznie ogranymi scenami, jak choćby cudownymi weselnymi toastami. Fenomenalny Marcin Januszkiewicz wciela się w rolę Dawida pomagającego ojcu prowadzić weselny interes i skonfliktowanego ze swoim bratem z uwagi na dawne miłosne perypetie. Marcin Januszkiewicz śpiewając falsetem utwór „Spowiedź Dawida” wcisnął widownię w fotele i uciszył śmiechy jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Stworzył postać nieporadnego w tańcu Dawida pokazując doskonale tło konfliktu braci – przystojnego Patryka, roztańczonego bożyszcza dziewczyn i tego drugiego, stojącego w cieniu brata. Okazję do pokazania swoich umiejętności wokalnych dostał także Julian Mere, który jako Jerzy, właściciel domu weselnego wprowadzał balladowe chwile ukojenia ciepłym, tubalnym głosem i dźwiękami towarzyszącej gitary. Swoją szansę dostali także pozostali występujący na scenie – Adrianna Dorociak, Agata Mociak, Łukasz Kamiński i przeuroczy Przemysław Niedzielski rozgrzali scenę w energicznie wykonanej piosence „Toasty”.
   Skoro o piosenkach i warstwie muzycznej mowa – jest ona obok gry aktorskiej zdecydowanie najsilniejsza stroną spektaklu. Wielkie brawa należą się Grzegorzowi Rdzakowi, który umiejętnie przemieszał konwencje muzyczne tworząc niezwykle udane oryginalne kompozycje i niebanalne aranżacje znanych utworów. Autorskie wersje „Windą do nieba” zespołu Dwa Plus Jeden czy „Private Dancer” Tiny Turner to prawdziwe majstersztyki, których naprawdę dobrze się słucha, nawet jeśli ktoś ma alergię na covery hitów. Dodatkowego smaczku dodają obecni na scenie saksofonista i trębacz, dzięki którym utwory nabierają charakteru. Nie sposób też nie wspomnieć o świetnie wykonanej pracy choreografa Michała Cyrana, który wycisnął z aktorów siódme poty, co zaowocowało emocjonującym i buzującym ruchem przedstawieniem, dla którego – trochę już zwyczajowo, wykorzystano całą przestrzeń teatralnej sali.
   Zarówno wokalnie jak i tanecznie „Wirujący seks. Polskie love story” ustawia poprzeczkę bardzo wysoko. Cały zespół wykonał tytaniczną robotę, a efekt jest doprawdy mistrzowski. Roztańczona mieszanka rozbujanych bioder w rytmie mambo, hip-hopu czy poloneza i krakowiaka robi wrażenie, a wyśpiewane piosenki bawią, wzruszają, a czasem doddają nutę pikanterii. Całość okraszono idealną dawką humoru – wreszcie wesele, na którym chce się być nawet kilka razy. Po wystawieniu „Wirującego Seksu” spokojnie można zmienić nazwę teatru na Teatr Muzyczny Rampa.
   
Tekst Małgorzata Kurnicka, fot. Aliaksandr Valodzin/East News