Nasz teatr logo

"Tort na wisience" - "Vanitas" w Teatrze Współczesnym w Warszawie, recenzja

Reżyser Maciej Englert po przeszło 43 latach żegna się z dyrektorowaniem Teatrowi Współczesnemu w Warszawie sztuką francuskiej debiutantki Valérie Fayolle pt. „Vanitas”. Nie było w tym ponoć szczególnego zamiaru, długich poszukiwań i planowania, ot spektakl był w planach na ten sezon i tyle. Ze sceną przy Mokotowskiej Englert związany jest z przerwami od 1968 roku, gdy zaczynał pod okiem Erwina Axera i jestem przekonany, że nie raz jeszcze zobaczymy tu jego realizacje – nie jest więc to żadne pożegnanie, a jedynie koniec pewnego etapu. Znany ze swego rzemieślniczego kunsztu reżyser lubi brać na warsztat współczesne francuskie teksty – jemu to zawdzięczamy sprowadzenie do Polski utwory Geralda Sibleyrasa, a teraz sztukę Valérie Fayolle, wystawioną premierowo w Théâtre de la Pépinière ledwie dwa lata temu. I jak na debiut, „Vanitas” jest całkiem udaną historią, umiejętnie budującą napięcie, dozującą piętrowo zwroty akcji, nie pozbawioną inteligentnego humoru i wartkich dialogów, choć te potrafią popaść czasem w banał. Jednocześnie ma drobne luki i niedociągnięcia fabularne (dostępność wi-fi, czy zbędna-niezbędna latarka), prześlizguje się ledwie wyrysowując niektóre postaci i o ile w pierwszej części trzyma widza w ciągłym napięciu, o tyle w drugiej odsłonie staje się ciut przewidywalna. Doskonała reżyseria i solidne aktorstwo sprawiają na szczęście, że te drobne niedostatki można zaakceptować i po prostu dobrze się bawić.
   Schorowany były parlamentarzysta zaprasza do wiejskiej posiadłości na wakacje trójkę swych dorosłych i skłóconych dzieci. Leżąc na łożu śmierci pragnie, by się pogodzili, gdyż w przeciwnym wypadku zamierza ich wydziedziczyć. Przygotował nawet dwa testamenty, aby potomkowie mogli się zapoznać z ewentualnymi konsekwencjami nieposłuszeństwa. Chcąc nie chcąc zarozumiały makler Jean-Baptiste wraz z żoną Barbarą, niespełniony muzyk Bruno i mieszkająca od lat z rodzicami przygłucha nauczycielka Caroline poddają się dyktatowi rodzica. Początkowe utyskiwanie na ojca przemieni się w zdziwienie, gdy w testamencie oprócz swoich imion znajdą jeszcze jedno. Uruchomi to spiralę domysłów, konfabulacji, a w końcu rodzinne śledztwo, w którym głównym dostarczycielem informacji będzie mająca problemy z pamięcią matka Jeanine. I tak od fasolki, poprzez obraz ze strychu, krzak magnolii, paczkę listów i jelenie rogi zanurzać się będziemy w tej kryminalnej historii, makabresce podlanej czarnym humorem, w której najjaśniejszym akcentem jest olśniewająca na scenie Marta Lipińska.
   Aktorka wspaniale odgrywa ciepłą, dotkniętą problemami starości kochającą matkę z jej drobnymi tajemnicami i grzeszkami, które podaje mimochodem, jak ciepłe bułeczki z pieca. Promienieje radując się z obecności dzieci, czasem sama zachowuje się nieledwie dziecinnie rozpalona duchem młodzieńczej miłości, niezmiernie czuła w dotykaniu roli i budząca ogromną sympatię, mimo mrocznej przeszłości. Marta Lipińska czuje się we Współczesnym, jak w domu, a miłość do teatru, talent komediowy i olbrzymie doświadczenie emanują ze sceny zachwycając kolejną świetną rolą. Jej schorowany mąż odgrywany przez Leona Charewicza jest sprawcą rodzinnego zamieszania, a jakby go nie było – Maciej Englert umieścił ojca w głębi sceny za przepierzeniem, gdzie słyszymy go, lecz nie widzimy. Podobnie głosami jedynie są obecni Sebastian Świerszcz jako cokolwiek zmarniały Bernard i Krzysztof Wakuliński. Bohaterami tej opowieści są bowiem młodzi, a kluczem matka. Szymon Mysłakowski konsekwentnie buduje rolę zapatrzonego w siebie pozbawionego uczuć egoisty skupionego głównie na pieniądzu. Po prawdzie nie daje się lubić, jego małżeńskie relacje są dalekie od poprawnych, a wygłaszane narcystyczne uwagi aż proszą, by natrzeć mu uszu. Monika Pikuła, czyli jego siostra Caroline, równie udanie tworzy swą postać lekko zahukanej intelektualistki, okradzionej z życiowych ambicji nauczycielki z prowincji, która poświęciła się opiece nad niedomagającymi rodzicami. Nieco gorzej wypada stonowany i lekko wycofany wieczny marzyciel Bruno w wykonaniu Mateusza Króla, którego popisy muzyczne są cokolwiek skromne i któremu brakuje ognia zarówno w trudnej relacji z bratem, jak i swą byłą dziewczyną Barbarą. Barbara Wypych udanie ograła nieustanne natręctwo czystości, ale jej postać została dziwacznie sportretowana przez autorkę, która podporządkowała w jej wypadku zdrowy rozsądek wymogom fabuły. Pomimo brawurowo zagranej hałaśliwej sceny na strychu ciężko było uwierzyć w zimny małżeński spokój Barbary i brak większych emocjonalnych reakcji w kontaktach z mężem i jego bratem.
   Na uwagę zasługuje rewelacyjna scenografia Marcina Stajewskiego, która wypełniana światłem przenosiła uwagę widza pomiędzy pomieszczeniami. Dopracowane w najmniejszym szczególe rekwizyty rzuciły nas wprost do tajemniczego wiejskiego domostwa, gdzie przedmioty potrafią spadać znienacka, a świecące czerepy w salonie nie są niczym nadzwyczajnym. W tym anturażu znakomicie odnalazła się podkreślająca groteskowość rodzinnej makabreski muzyka Mateusza Dębskiego.
   „Vanitas” dotyka śmierci, ale z przymrużeniem oka. Czarna komedia we Współczesnym relaksuje i bawi niebanalnym humorem, choć zostawi też nutę wzruszenia. Dotykając trudnych rodzinnych relacji i tajemnic przeszłości staje się często bliska naszym własnym doświadczeniom. Magia teatru sprawia, że tutaj wszyscy żyją długo i szczęśliwie. No, prawie wszyscy. A prawdziwym „tortem na wisience” jest kreacja Marty Lipińskiej, dla której zdecydowanie warto wybrać się na Mokotowską.

Tekst Marek Zajdler, fot. Marta Ankiersztejn