NADopiekuńcze mamuśki - "Teściowe wiecznie żywe" w Teatrze Kamienica, recenzja
Teatr Kamienica świętuje swoje 15. urodziny premierą czeskiej komedii Jakuba Zindulki wybranej specjalnie na tę okazję jeszcze przez śp. Emiliana Kamińskiego. „Tchyne na zabiti”, czyli w polskiej wersji „Teściowe wiecznie żywe” miało swą prapremierę ledwie dwa lata temu w kieleckim Teatrze TeTaTeT – tym razem za reżyserię tekstu w tłumaczeniu Jana Węglowskiego zabrał się zaproszony do projektu Olaf Lubaszenko.
Bardzo się cieszę, że Kamienica po raz kolejny sięgnęła po sztuką zza naszej południowej granicy. Po rewelacyjnej zeszłorocznej realizacji „Pociągu dla dwojga” Mirko Stiebera w reżyserii Macieja Wierzbickiego, tekst Zindulki okazał się bardzo świeży, z typowo czeskim humorem, błyskotliwymi dialogami, jednocześnie pieprzny i nieprzakraczający granicy dobrego smaku. Spektakl opowiada o nie zawsze zdrowej matczynej miłości, o buzującym uczuciu dwojga młodych zakochanych, a po prawdzie i o miłości Boga do człowieka. Komediowy koncept oparto na przeciwstawieniu charakterów teściowych, a zarazem niedojrzałych matek dwojga dorosłych dzieci, które boją się wypuścić swe pociechy spod opiekuńczego klosza. Odwieczny temat nieporozumień międzypokoleniowych, wynikających z zaborczej relacji rodzicielskiej i konieczności przekształcania dzieci na swój obraz oraz planowania dla nich życia, ukazany został jednak z dość niecodziennej perspektywy. Ale o tym sza, bo zdradzać za wiele nie wypada.
W role skrajnie odmiennych teściowych wcieliły się dając popis aktorstwa Izabela Dąbrowska i Ewa Gawryluk. Pierwsza jako Gene Sedláková nie zakończyła jeszcze etapu fascynacji kulturą dzieci-kwiatów, a wolna miłość i popalane jointy są nadal jej chlebem powszednim. Nie dziwne więc, że żyje sama, bo monogamia nie należy do jej silnych stron. Być może to powidoki z dzieciństwa, ale widząc na scenie Izabelę Dąbrowską nie mogłem oprzeć się wrażeniu deja vu z serialu „Siedem życzeń” – tak bardzo przypominała mi Izabellę Olejnik w roli mamy Darka. Trzeba jednak przyznać, że słownictwo miała znacznie bardziej dosadne i nacechowane cokolwiek jednokierunkowo, a jej kąśliwe uwagi i rzucane mimochodem zdania stanowiły humorystyczny crème de la crème przedstawienia. Samograja też trzeba umieć zagrać. Ewa Gawryluk jako dystyngowana, zimna i nie znosząca sprzeciwu biznesmenka Karla Králová miała ciut trudniejsze zadanie. Wyrachowana kobieta z zadartym wysoko nosem potrafiła być jednak równie zabawna w swym świętym oburzeniu, zmanierowaniu (ach, te beżowe buty), ale w końcu pokazała też ludzką, a nawet szlachetną twarz kochającej wdowy zmuszonej okolicznościami do przyjęcia takiej, a nie innej życiowej postawy. Oprócz oczywistego tematu zakochanych dzieci, teściowe połączy także temat seksu, który z diametralnie różnych powodów interesuje obie matki – szczęściem autor nie popadł w obsceniczność, ani tanie chwyty serwując nam po prostu inteligentny i ciut pikantny humor. A na koniec, niczym przysłowiowa wisienka na torcie, czeka jeszcze słodka, budująca nadzieja.
Wojującym teściowym przyglądają się z godną pozazdroszczenia cierpliwością ich pociechy – Jindra grana przez Katarzynę Ucherską i Karel w wykonaniu Jakuba Józefowicza. Młodzi poznali się na lekcjach tańcach, a motyw ten wykorzystał Olaf Lubaszenko do wzbogacenia spektaklu o świetnie zatańczone układy choreograficzne autorstwa Jana Klimenta. Mając na scenie utalentowanego wokalnie Józefowicza reżyser nie odmówił sobie kolejnych wtrętów, tym razem muzycznych, które ubarwiły opowieść i wzbogaciły odsunięte odrobinę na boczny tor postacie zakochanych. Może szkoda, że Karel nie wykonał powszechnie znanych polskich szlagierów po czesku, bo uciekał gdzieś praski klimat opowieści. W bardzo dobrze wykonanych taneczno-wokalnych popisach odczułem też pewien przesyt quasi telewizyjnej formuły turniejów celebrytów – trochę jakbym oglądał „Taniec z gwiazdami”, „Jak oni śpiewają” i „Mam Talent” w jednym. Czy to źle? Oglądalność tych programów mówi, że niekoniecznie – mi te akcenty przysłoniły trochę samą aktorską grę, która przecież tam była, ale została przyćmiona fajerwerkami wirującego parkietu. Nie zmienia to jednak faktu, że oboje zakochani wypadli na scenie przekonująco powstrzymując tsunami „mamusiek”, nawet jeśli ptak dodo i karmienie pingwinów nie do końca wypaliły.
Na dwa słowa uznania zasługuje także bardziej praska niż Praga scenografia Anny Rudzińskiej, z ciekawymi witrażami, „przechodnią” ścianą, wspaniale oświetlonym łożem i czeskim samochodowym akcentem. Złotym, a skromnym. Podobnie kostiumy nie pozostawiały cienia wątpliwości kto na scenie połknął kij, a komu nadal fiu-bździu w głowie. Muzyczne aranżacje Paula Gavlica nadały przedstawieniu dodatkowego współczesnego brzmienia – czeskie przedstawienia grano przy „Jeziorze Łabędzim” Czajkowskiego i przyznam, że jest to dla mnie nie do pojęcia.
„Teściowe wiecznie żywe” to znakomity rocznicowy wybór Teatru Kamienica. Mądry życiowo, bliski nam tekst okraszony niebanalnym humorem, z wyśmienitą obsadą i żywymi dialogami, z których wyłaniają się mocno zarysowane charaktery poszczególnych bohaterów – czegóż chcieć więcej? W opowieść zgrabnie wplecione zostały nawiązania do naszej rzeczywistości, które potęgowały dodatkowo szczery śmiech widowni. Taką radosną krioterapię mogę przechodzić choćby codziennie.
Tekst Marek Zajdler, fot. Aliaksandr Valodzin/East News