Nasz teatr logo

Nadmiar czasu - "Czarodziejska góra" w TR Warszawa, recenzja

„Czarodziejska góra” w TR Warszawa pozwala doświadczyć upływu czasu, dotknąć go i zmierzyć się z nim podczas czterogodzinnego spektaklu. Cóż, powieść Thomasa Manna do najkrótszych nie należy i nawet wycięcie z niej Settembriniego i Naphty, a wraz z nimi wątków polityczno-ideologicznych pozostawiło ogrom tekstu. Reżyser Michał Borczuch i autor adaptacji Tomasz Śpiewak skupili się na dwóch portretach Hansa Castorpa kreowanych przez rewelacyjnych Magdalenę Kutę w pierwszej i Mateusza Górskiego w drugiej części spektaklu. Akcję powieści z sanatorium gruźliczego w Davos przeniesiono do ni to zakładu leczniczego, ni to kamienicy dotkniętej covidowym lockdownem. Główną osią spektaklu uczyniono zaś kontemplowanie izolacji przez głównego bohatera – odkrywanie jej cieni i blasków, a nawet swoistego czaru. Od początkowej ekscytacji wyrwaniem z otaczającej rutyny i pozyskaniem ogromnej ilości wolnego czasu, poprzez lekką paranoję, aż do destrukcyjnej depresji. 
   Od pierwszych scen twórcy pokazują, że potrafią przystosować teatralny język do specyficznego groteskowego humoru Manna, a nawet wzbogacić go interesującymi inscenizacyjnie zabiegami. Mann użył komizmu, by rozprawić się z romantycznym „urzeczeniem śmiercią”, stąd choćby obecność bobsleju w roli karawanu, całkowitego przeciwieństwa powolnego dostojeństwa żałobnych ceremonii. U Borczucha pod oknami pojawi się karetka pogotowia w postaci Jana Dravnela z dwoma kolorowymi kogutami imitującego odgłos syreny. Później ujrzymy jeszcze policjanta sprawdzającego obecność w domu zgodnie z wymogami kwarantanny, aktorzy wcielą się w wyjące psy, zza szyby uśmiechnie się do nas jedyny towarzysz samotności - śniegowy bałwan. Drobne małe zdarzenia tak nam bliskie, tak nieodległe, a tak powszechne w okresie lockdownu, będą co i raz przeplatały się z tekstem powieści wzbudzając uśmiech, a nawet przedziwną melancholię, wszak ten rodzaj izolacji jest naszym grupowym doświadczeniem. W tym zamknięciu poznamy Hansa Castorpa, który przyjechał jedynie odwiedzić kuzyna, a został w odosobnieniu na kolejne siedem lat. Akcja rozwija się bez pośpiechu, jak to u Michała Borczucha, który operuje czasem w powolny sposób, pozwala widzowi zanurzyć się w przedstawionym świecie, poobserwować i dać się prowadzić opowieści. Pomału wnikamy więc w „kamieniczno-sanatoryjne” życie z jego rutyną, nudą i cokolwiek specyficznymi dyskusjami. Odizolowani od świata pacjenci odreagowują strach przed śmiercią swobodnymi rozmowami o kolejnych zgonach, Hans stara się ulżyć w cierpieniu najbardziej schorowanym poprzez wręczanie im doniczkowych kwiatów, czym wzbudza jedynie salwy śmiechu. Atmosfera przedziwnego sanatorium hipnotyzuje i wciąga, akcja przyspiesza, a my jesteśmy świadkami absurdalnych w tym nierealnym świecie scen zabawy karnawałowej, odczytu doktora Krokowskiego (świetny Jan Dravnel), seansu spirytystycznego, czy niekończących się wizyt u radiologa i utyskujących lekarzy (wyborni jak wino Lech Łotocki i przeniesiona żywcem z duńskiego Królestwa Maria Maj). Jednocześnie z historią miejsca zanurzamy się w życie Hansa, który cierpi z powodu uczucia do magnetycznej famme fatale Kławdii Chauchat (Monika Niemczyk/Izabella Dudziak), przeżywa wyjazd i powrót kuzyna (pierwszorzędna mimo choroby Monika Frajczyk), a nade wszystko prowadzi filozoficzne dyskusje z lekarzami, w tym dyrektorem zakładu doktorem Behrensem (utalentowana rzeźbiarsko Agnieszka Żulewska), pacjentami, a później wampirycznym Peeperkornem (Sebastian Pawlak). Aktorzy zdają się nieustannie obecni, czasem wcielając się w odgrywane postaci, a czasem dystansując od nich, gdy odczytują fragmenty dramatu z trzymanych egzemplarzy książki. Cała odcięta od rzeczywistości obsada umiejętnie balansuje na granicy powagi i postępującego absurdu towarzysząc Hansowi w jego wewnętrznej podróży w narastającym poczuciu dyskomfortu spowodowanego nadmiarem czasu. 
   Realistyczna scenografia Doroty Nawrot buduje atmosferę codzienności, ale pozwoliła też na dodatkowe żarty sceniczne, jak choćby schodzenie po nieistniejących schodach. Kostiumy mieszają lockdownową kamienicę z mannowskim sanatorium, dając pewną interpretacyjną swobodę, zwłaszcza wobec równie swobodnego żonglowania płciami bohaterów przez Michała Borczucha. W spektakl bardzo udanie wkomponowała się klimatyczna muzyka Bartosza Dziadosza, a nade wszystko z umiarem i smakiem wplecione projekcje wideo Krzysztofa Bagińskiego. 
   „Czarodziejska góra” w teatralnej adaptacji dotyka izolacji, cielesności, śmierci i wewnętrznego rozdarcia. Rozdarcia, które przeżywaliśmy w lockdownie ulegając sprzecznym pragnieniom trwania w wygodnej tymczasowości i potrzebie powrotu w ustalone ramy. Depresyjne stany spektakl niweluje absurdem wydarzeń, ale i humorem przemycanym umiejętnie przez aktorską obsadę. Doświadczenie odosobnienia oddane jest na wielu płaszczyznach, w innym, subtelnym odbieraniu rzeczywistości - poprzez dźwięki dochodzące zza ściany, nagłą ciszę, realizowane w samotności potrzeby ciała i ducha, rozszerzoną świadomość własnego uprzywilejowania, filozoficzne rozważania i ciągnący się niemiłosiernie czas. Czas, którego upływowi staramy się wraz z bohaterami nadać jakikolwiek sens. I choć czas ten niekiedy się dłuży, to może na tym właśnie polega czar jego doświadczania. Szczególnie, gdy w tym przeżywaniu odnajdujemy językowe perełki literackiego geniuszu Manna. Ja tę wersję gruźliczo-covidowej kamienicy w górskiej samotni kupuję.

Tekst Marek Zajdler, fot.Wojciech Olkuśnik/East News