Nasz teatr logo

Nieskrępowana wyobraźnia - "Gra snów" w Teatrze Narodowym , recenzja

Nieskrępowana wyobraźnia Sławomira Narlocha trafiła w Teatrze Narodowym na fantasmagoryczny sen Augusta Strindberga. Bijący od reżysera optymizm spotkał się z mroczną depresją przechodzącego kryzys małżeński autora „Gry Snów”. Stety-niestety do tego tete-a-tete doszło na skromnej Scenie przy Wierzbowej, która pękając w szwach z trudem pomieściła inwencję i pomysły inscenizacyjne reżysera.
   „Gra snów” przez swą umowność i wieloznaczność nie należy do łatwych w interpretacji, więc Sławomir Narloch zrobił wszystko co w jego mocy, by historię przedstawić możliwie czytelnie. Pomieszał nieco kolejność scen, a przede wszystkim wprowadził postać Suflera (doskonały Kacper Matula), który wygłasza na początku odautorską przedmowę Strindberga i zapowiada kolejne sceny cytując didaskalia. Wtajemnicza tym samym widzów w atmosferę nierealnego snu i pomaga okiełznać rozdwajanie, podwajanie, czy dublowanie niektórych postaci. Opowieść podobnie jak dramat balansuje w różnych konwencjach, od opery po teatr surowy, wręcz naturalistyczny, co wymusza na aktorach zmianę stylu gry. Na ziemię zstępuje córka Boga Indry - pragnie przeżyć ludzkie życie i poznać naturę człowieka. Wraz z przypominającą Wenus Botticellego Ewą Bukałą eksplorujemy najmroczniejsze zakamarki ludzkiej duszy – w ciągłym zdziwieniu, zaskoczeniu i ciekawości wymalowanej na twarzy aktorki, odrobiną dziecięcej naiwności, nadziei, a niekiedy obrzydzenia. W tej podróży towarzyszy jej zaczerpnięty z tradycji średniowiecza Everyman, wędrowiec wyjęty żywcem z płótna Hieronima Boscha, który zmienia swe oblicza wraz z wiekiem. Znakomity Cezary Kosiński lawirując między odgrywanymi rolami Oficera, Adwokata i Poety raz jeszcze udowadnia, że świetnie czuje się w magicznym świecie kreowanym przez Narlocha. Potrafi jednym uśmiechem rozładować gęstniejącą atmosferę, jednym gestem doprowadzić do wzruszenia, a jednocześnie być surowym i bezwzględnym, gdy pokazuje Agnes „piękno, które nic nie kosztuje”. Ma w sobie tę nutę optymizmu i dobrotliwego uśmiechu, która pozwala znaleźć światło w ciężkiej opowieści o bólu i męce istnienia. Nieprawdopodobną historię córki Indry prezentuje publice w formie moralitetu zespół wędrownego teatru, roześmiany i roztańczony wbrew ponuremu wydźwiękowi tekstu Strindberga. Każdy z aktorów dostaje swoje pięć minut, a naprawdę ciężko nie uśmiechnąć się oglądając Anioła w wykonaniu Grzegorza Kwietnia.
   Realizatorsko „Gra snów” jest kunsztownym widowiskiem - Sławomir Narloch chciał zmieścić na Wierzbowej cały świat, który wręcz wylewa się na publikę, wciąga i pochłania, miał spowodować, by doświadczenie ludzkiego żywota było wprost na wyciągnięcie ręki. I choć reżyser zwykle dobrze czuje się w mniejszych przestrzeniach, to tym razem nie pohamował wyobraźni, czym utrudnił odbiór spektaklu. Scenografia i kostiumy Martyny Kander są nader kunsztowne – wulkaniczno-bazaltowy płot groty Indry robi wrażenie, gdy spomiędzy sztachet wystają żebracze dłonie uciśnionego rodzaju ludzkiego trzymające różańce i błagające o pomoc. Ale gdy wrota zostaną uchylone okaże się, że widzowie na skrajnych siedzeniach nie mają widoku na głębię sceny. Gdy wjedzie na nią całkiem pomysłowa scenograficznie szafa-drzwi, fragmenty sztuki w niej odgrywane również nie będą dostępne dla wszystkich. Jednocześnie ta sama przestrzeń pomieścić musi aż 16 aktorów, których barwne, historyczne stroje przypominają średniowieczną trupę teatralną grającą jasełka. Krzykliwe kolory, zabawne kostiumy i radość wkradająca się na scenę wraz z muzyką Jakuba Gawlika miały zniwelować ponury przekaz strindbergowskiego tekstu. Warstwa muzyczna jest zresztą bardzo mocną stroną spektaklu – Jakub Gawlik umiejętnie sięgnął po interesujące brzmienia dawnych instrumentów, które sprawdziły się zarówno w skocznych jarmarczno-odpustowych utworach, jak i trubadurskich balladach. Cokolwiek naiwnym, ale niezmiernie optymistycznym tekstem opatrzył je swoim zwyczajem Sławomir Narloch raz jeszcze budując kontrast dla depresyjnej wizji autora.
   Twórcy starali się przemycić w spektaklu prawdę o człowieku, o blaskach i cieniach ludzkiego żywota. W końcu obserwujemy senną wizję, a czyż nie śnimy najczęściej o sobie samych? Młodzieńcze miłości, brutalna rzeczywistość codzienności, wynikające z wyobrażeń alternatywy losu, ludzkie życie podlane groteską i komizmem, spod których spoziera ponure widmo bezcelowości i nieuchronności przeznaczenia. Poeta w swej roztrojonej jaźni przeprowadza nas i boginię przez oniryczne historie, okruchy wspomnień, współczując ludzkiemu cierpieniu, ale i obserwując drobne radości. Pogoń za szczęściem jest jak strindbergowski kwiat wyrastający z błota, tym samym są zresztą pogodne ballady Narlocha wyrastające z mrocznego tekstu dramatu i wchodzące z nim w dialog. Niestety o ile poszczególne sceny są sprawnie zrealizowane, świetnie zagrane i zaśpiewane, to całość podróży Everymana przytłacza, a w nagromadzeniu emocji i feerii barw pozostawia w lekkim zobojętnieniu. Wieloznaczność interpretacji sennych wizji Strindberga wzbogacona wyobraźnią młodego reżysera pozostawiła tylko więcej zagadkowych pytań. Jeśli bowiem wbrew autorowi mamy w życiu dostrzec nadzieję, to czemu ślepiec ofiarowuje nam w finale swoją przepaskę, która nie jest niczym innym jak szatą Dejaniry?
   
Tekst Marek Zajdler, fot. Wojciech Olkuśnik/East News, Jacek Domiński/Reporter