Nasz teatr logo

Powszechna ślepota - "Matka" w Teatrze Ateneum, recenzja

Anna Augustynowicz, Agata Kulesza i Witkacy – triada splątana w Teatrze Ateneum, której obejrzenie kusiło już od samych zapowiedzi powstającego spektaklu. Wybór reżyserki padł na „Matkę” – „Niesmaczną sztukę w dwóch aktach z epilogiem”, napisaną równo 100 lat temu jedną z najważniejszych, ale i najtrudniejszych sztuk Witkacego – trudną w odbiorze dla widza i trudną dla aktorów mierzących się z szalonym, pokręconym tekstem dramatu. W tytułowej roli Anna Augustynowicz widziała od początku Agatę Kuleszę i prawie rok czekała na wolny termin rozchwytywanej aktorki. Dla samej Kuleszy powrót do „Matki” był swoistą teatralną pętlą, bo o tym utworze pisała pracę magisterską w 1994 roku i w nim wystąpiła na swoim dyplomie grając Dorotę w „O, Beri-Beri” w reżyserii Wiesława Komasy. Do tych rocznicowych i okolicznościowych dat można dodać 95-lecie Teatru Ateneum, czterdzieści lat od premiery „Matki” na tej scenie, wówczas w reżyserii Janusza Warmińskiego i sześćdziesiąt odkąd w krakowskim Starym Teatrze sięgnął po ten tekst Jerzy Jarocki, którego realizacja telewizyjna z 1972 roku uznawana jest do dziś za kanoniczną.
   Doświadczona reżyser swoim zwyczajem wydestylowała z utworu esencję, na której uwypukleniu jej zależało i odrzuciła zbędne naleciałości, które mogłyby przytłoczyć główny zamysł realizacyjny. Nie zobaczymy więc ostatniej sceny z robotnikami, nie usłyszymy części filozoficznych wynurzeń Leona, bo nie o uniformizacji człowieka i wielkiej społecznej przemianie świata jest to opowieść. Anna Augustynowicz skupia się na skomplikowanej relacji matki z synem - na toksycznej, wampirycznej i nierozerwalnej więzi jaka ich łączy, a która przypomina jej współczesną cywilizację narcyzów - ludzi skoncentrowanych na zaspokajaniu własnego „ja”, nie radzących sobie z emocjami, budowaniem i podtrzymywaniem relacji. Na matczyno-dziecięcej więzi, którą bohaterowie najchętniej rozszarpaliby na strzępy, ale czego nie potrafią uczynić. Kochają bowiem i nienawidzą się jednocześnie, zrośnięci w jeden organizm, zależni, a nawet uzależnieni od siebie nawzajem, nie istniejący bez siebie i wiedzący, że nawet śmierć ich nie rozłączy. Witkacy charakteryzował tu własne skomplikowane relacje, osobisty „kompleks embriona” zdiagnozowany u niego podczas psychoanalizy w Zakopanem przez doktora de Beaurain. Tego wątku biograficznego i wykorzystania przestrzeni snu chwyciła się w swej adaptacji Anna Augustynowicz zapraszając nas do wniknięcia w ciężkie, psychodeliczne, iście witkacowskie wspomnienie życiowego pojedynku syna z matką. Pierwsza część spektaklu jest mistrzostwem dykcji i słowa, które wystrzeliwane z prędkością światła dialoguje na statecznej dość scenie. W drugiej odsłonie do głosu dochodzi choreograficzna „czysta forma” Witkacego, absurdalna, udziwniona, budząca niepokój i wspomagana onirycznymi wizualizacjami.  
   Z jednej strony mamy podstarzałego Leona Węgorzewskiego święcie wierzącego, że jego idee zbawią świat, dorosłego Piotrusia Pana utrzymywanego przez matkę, który ma olbrzymie marzenia i aspiracje, ale ucieka przed głębszą dyskusją obarczając winą za swe niepowodzenia wszystkich dokoła. Jawnie przyznaje się do wykorzystywania rodzicielki i uznaje ten stan za naturalny dbając przede wszystkim o własny dobrostan. Zatapiamy się w koszmarnym śnie Leona, więc grający go Adam Cywka wbrew Witkacemu obecny jest na scenie przez cały czas. Aktor zmaga się na scenie z kompleksem Edypa, zmęczony i sfrustrowany życiowymi porażkami, stara się go ośmieszyć i wydrwić. Jednocześnie ściskając czerwoną piłkę, czy uderzając się w głowę w atakach histerii pokazuje graniczącą z szaleństwem determinację niedojrzałego dziecka, które nie potrafi odciąć pępowiny i wejść w dorosłość. Za chwilę znowu zamienia się w ludowego trybuna, pełnego pychy domorosłego filozofa z przekonaniem głoszącego światłe mądrości, których nie rozumie nikt poza nim samym. Szpitalne łóżko, na którym przesiaduje z matką przywodzi na myśl zakład psychiatryczny - być może tam właśnie próbuje leczyć rodzinne traumy. Nawiązaniem do seansu psychoanalizy jest też w epilogu jednoczesne odgrywanie przez Cywkę ojca Leona – Alberta, gdy płynnie przechodzi z jednej roli w drugą, precyzyjnie konstruuje skomplikowany dyskurs nieżyjącego ojca z synem dając niezwykle udany popis zegarmistrzowskiego w formie aktorstwa. Z drugiej strony wirtualnego ringu staje matka, wdowa po mezaliansie, baronówna Janina Węgorzewska z domu von Obrock przez „ck” odgrywana w emocjonalnym napięciu przez Agatę Kuleszę. Aktorka gra mocno i ostro, często podnosząc głos, zgodnie z zaleceniami reżyserki i frazy Witkacego nie hamuje ekspresji dając się ponieść słownemu nieprzemyśleniu. Pogarda i gorycz mieszają się u niej z rezygnacją i gwałtownym przypływem uczuć, kreśli swą postać w skupieniu, z wielkim wyczuciem miesza groteskę z ironią, a odgrywanie zdruzgotanej życiowym nieudacznictwem umiłowanej pociechy matki przychodzi jej nader naturalnie. Zmęczona wiecznym dzieciństwem swego dorosłego, ale niedojrzałego syna zapada się w sobie poświęcając pierworodnemu, balansuje pomiędzy użalaniem się nad swą latoroślą, a złudną wiarą w jego geniusz pozostający poza jej pojmowaniem. Oddanie i matczyna miłość zderzone z wyrodnym charakterem Leona wpychają kobietę w szpony alkoholizmu i morfiny, przyczyniają się do jej metaforycznej ślepoty, gdy nie ma już sił oglądać upadku syna i degrengolady świata, a ostatecznie do śmierci. Anna Augustynowicz nie do końca skorzystała z symbolu witkacowskich „węzłowisk” – kompleksów powodowanych u syna przez matkę, która tworzyła je dziergając na drutach robótki i pozyskując w ten sposób środki na utrzymanie domu. Ten jedyny kolorowy akcent oryginału zastąpiony został czerwoną piłką, wpierw trzymaną kurczowo przez Leona, potem ciśniętą do wózka i miotaną niczym niemowlę w groteskowo-szaleńczym bujaniu wózka w takt diabolicznej kołysanki z trzeciego aktu „Tumora Mózgowicza”, by w końcu stać się ciążowym brzuchem młodej „Kolorowej Kobiety” w onirycznym epilogu. Piłka staje się więc pępowiną nierozerwalnie łączącą matkę z dzieckiem w odwiecznym cyklu życia i śmierci. 
   Na scenie doskonale odnajduje się Ewa Telega w roli służącej Doroty bezceremonialnie pouczającej swą panią, wtykającą szpile złośliwości, a strojem, pobożnością i postawą przypominającej stateczną XIX-wieczną matronę w okresie narodowej żałoby. Sama bowiem straciła dziecko na wojnie, ale w odróżnieniu od swej mocodawczyni przynajmniej może być dziś z niego dumna. Zofia Domalik w ramach kondensacji sztuki przez Augustynowicz wciela się udanie w dwie postacie, które łączy zaangażowanie w finansowe wsparcie Leona – młodziutką i pozornie nierozgarniętą narzeczoną Zofię Plejtus, słodką dziewczynę bez zasad wspomagającą swego wybranka jako prostytutka oraz bogatą damę Lucynę Beer, którą mężczyzna omami wchodząc w rolę utrzymanka. Partnerują im oddani formie i jak zawsze perfekcyjni  Janusz Łagodziński i Łukasz Lewandowski, w eleganckich melonikach, skryci za czarnymi okularami, mechanicznie poruszający się po scenie w dziwacznie steampunkowej konwencji, którzy wcielają się ponownie w kilka różnych ról, ale nie pozostawiają na szczęście wątpliwości kim są w danej chwili. Nie zawsze jednak w tak ściśniętej formule dramatu udało się reżyserce zachować przejrzystość scen – jedną z najbardziej niezrozumiałych dla nieznających tekstu będą strzały Leona w kierunku publiczności, którymi w oryginale zabijał po kolei swojego teścia i kochanków żony. A może Leon wadzi się już z całym światem i jego zepsuciem?
   Didaskalia Witkacego zostały przez Annę Augustynowicz odczytane jedynie w zastosowaniu monochromatycznej, czarno-białej estetyki z jednym barwnym, choć zmienionym, akcentem. W ramy scenografii i kostiumu ubrał ten minimalistyczny koncept Marek Braun. Reżyser odrzuciła zapiski rodem z XIX-wiecznego teatru mieszczańskiego i sięgnęła po środki współczesnych realizacji, w których na pierwszy plan wysunęły się mroczne, klimatyczne wizualizacje Wojciecha Kapeli, w których przewijały się obrazy mieszczańskich wnętrz, ale i ruin, widmowych postaci pojawiających się w powidoku, jak i przejmujących czarnych ptaszysk rodem z sennych koszmarów. Całości dopełniła niepokojąca i lekko psychodeliczna muzyka Jacka Wierzchowskiego. 
   „Matka” w Teatrze Ateneum skupia się na relacjach, pokazuje jak poszukiwanie własnej tożsamości blokuje niejednokrotnie możliwość otwarcia na drugiego człowieka. Mimo, że mamy świadomość tego w jak ogromny sposób determinujemy nasze dzieci, częstokroć uczymy ich schematów, które przeszkadzają im w życiu. Współczesne zapatrzenie w siebie i swoje potrzeby, brak empatii i skupienie na przyjemności potęgują tylko poczucie zagubienia i osamotnienia. Depresja, mroczne sny mieszające się z jawą dotykają coraz większą liczbę nie tylko młodych ludzi szukających ucieczki w coraz to innych nałogach. Bo zanika umiejętność komunikacji i rozmowy, bo egoistyczne i materialistyczne podejście zatruwa toksynami zdrowe, nie tylko rodzinne więzi. Wyolbrzymione „ja” bierze górę, najlepiej jest szybko, łatwo i "po mojemu". Na ten właśnie upadek kieruje uwagę Witkacy w ujęciu Anny Augustynowicz, czasem prześmiewczo, niekiedy groteskowo, ale częściej w oparach alkoholu, pomroce szaleństwa i surrealistycznej zadumie. Ostrzeżenie przed powszechną ślepotą. 

Tekst Marek Zajdler, fot. Aliaksandr Valodzin/East News