Nasz teatr logo

Utuczyć widza - "Stara kobieta wysiaduje" w Teatrze Studio, recenzja

Czasami można odnieść wrażenie, że rola z czasem dogania aktora. A może to aktor dogania rolę? Jan Englert czekał przeszło trzydzieści lat na szansę zmierzenia się po raz wtóry z rolą Leara. Irena Jun powróciła na deski Teatru Studio z dramatem Tadeusza Różewicza „Stara kobieta wysiaduje” po całych 36 latach. Szmat czasu. Miała o tyle łatwiej, że sama jest sobie sterem, żeglarzem i okrętem, wszak to monodram przez nią wyreżyserowany i zagrany. A jednocześnie widać, że lata doświadczenia na scenie i poza nią zmieniły także podejście aktorki do tekstu i roli, że dzisiejsze - aż dziw jak bardzo aktualne - przedstawienie jest krystalicznym destylatem, czystą esencją, prawdziwą naturą rzeczy. 
   Spektakl rozpoczyna się fragmentem filmu dokumentalnego Piotra Lachmana, w którym Irena Jun rozmawia z Tadeuszem Różewiczem o własnej interpretacji „Starej kobiety”. Szuka akceptacji swoich pomysłów, gotowa zmierzyć się z opinią autora, zafascynowana tym, że może przyjrzeć się starości przez samą siebie. Onieśmielona kamerą, obawiająca się nieco mocniejszych inscenizacyjnych pomysłów nie chce naruszać sedna zamysłu Różewicza, chce uzyskać jego zrozumienie i aprobatę, przefiltrować własną wrażliwość przez autorytet poety. Ten krótki fragment pracy za kulisami daje widzowi nie tylko poczucie delikatnej więzi z autorem, ale też roztacza nad sceną parasol akceptacji i uznania dla wyborów aktorki i reżyserki.   
   Występuje ona w przeplatającej się dwojakiej roli. Zrzędliwej starej kobiety tu i teraz przy kawiarnianym stoliku, która żąda atencji kelnera mnożąc uwagi co do jakości obsługi, dopytując o zupę, domagając się otwarcia okna, przyniesienia bigosu, słodkości, a w końcu pieszczot cielesnych, gdyż „z wiekiem lubi coraz słodziej”. Przy okazji wspaniale wybrzmiewa papuzi okrzyk „cukru, cukru” wzmocniony falą wibrującego dźwięku. W tej odsłonie aktorka jest prawdziwie staroświecką damą-jędzą, uwodzi głosem i spojrzeniem, czaruje uśmiechem, ale potrafi też grubiańsko zbesztać i postawić do pionu. Czasem jednak przemienia się w wieszczkę, która z dozą ironii rozsiewa znad stolika bliskie naturze mądrości, niczym mistyczna pramatka głosi ubóstwienie dla kobiecego brzucha jako mikrokosmosu stworzenia, a nade wszystko prorokuje upadek świata, który mężczyźni oddali w ofierze bogom wojny. Pojawiają się tu echa katastrofy ekologicznej, strach przed niepohamowanym rozwojem cywilizacji, zbrojeniami, upadkiem kultury oraz mentalną i moralną pustką człowieka. Jedyną stałą i niezmienną rzeczą okazują się One, stare kobiety, które „wstają o świcie, idą do miasta, kupują, gotują, uśmiechają się pobłażliwie, są solą ziemi”. Bez względu na wszystko skupiają się na swym zadaniu podtrzymania witalności i krzewienia życia, rozmnażania w świecie, który szybciej zabija, niż odradza. „Brzuch, łono, to rzecz wspaniała, ale traktowana po macoszemu. Brzuch powinien podlegać ochronie międzynarodowej. Cała ludzkość to brzuch.” – mówi ze sceny aktorka. Pobrzmiewa tu gloryfikacja kobiecej natury, bezbronnej i wykorzystywanej przez machających szabelkami mężczyzn, ale trwającej mimo przeciwności losu. Dramat kobiety w obliczu wojny przeciwstawiony jest jej wewnętrznej sile, którą daje macierzyństwo. Kobieta dająca życie jest nieśmiertelna i niezniszczalna, a jednak i ona jest zagrożona profetyczną zagładą.
   „Teatr jednego aktora jest teatrem ubogim” powiada Irena Jun i wierna tej zasadzie ograniczyła rekwizyty do krzesła i stołu pokrytego obrusem. Stołu, którego deseń przypominać będzie wszechświat istnienia utożsamiany z kobiecym brzuchem, kosmos życia wewnątrz ciężarnej kobiety. Świat przedstawiony ubarwia niepokojącą muzyką towarzyszący aktorce na scenie Tadeusz Wielecki. Za instrumenty służą mu kuchenne garnki, balie, miski, tarki i inne przybory tak ściśle związane ze sferą domową i codziennością „starej kobiety”. Jednocześnie hałaśliwymi tonami i piskliwymi pociągnięciami smyczka wzbudza niepokój, drażniąc, wiercąc w trzewiach i wieszcząc upadek cywilizacji człowieka. Dudnią blaszanymi dźwiękami odpadki i złom rzucane na stertę śmieci przez literackich zamiataczy, wgryzają się w czaszkę wibrującymi brzdękami wyrzucani na śmietnik słowami Różewicza „starcy, dzieci, kobiety, żywi ludzie i kukły”. Ilustracja, którą do tej pory tworzyła zazwyczaj scenografia zastąpiona została przez oryginalną warstwę muzyczną, trudną, niepokojącą, przeszywającą na wskroś i wspomagającą recytowane z didaskaliów mroczne wizje. 
   Irena Jun jest mistrzynią monodramu, urzeka dykcją i świadomością słowa, uwodzi głosem, ciętym dowcipem i dobrotliwym uśmiechem starej kobiety. Nie musi udawać, nie musi przyglądać się z dystansu starości, wystarczy, że przepuści ją przez siebie, przez nader aktualny tekst Różewicza i pozwoli jej wybrzmieć na scenie. Dogoniła rolę. Pochwała niewieściego doświadczenia wynikającego z macierzyństwa stoi trochę w kontrze do dzisiejszego podmiotowego postrzegania samostanowiącej kobiety. Ujęta w ramy metafizyczne nabiera jednak boskości, niezmierzonej siły witalnej, przybiera postać twórczyni życia przeciwstawioną tym, którzy je odbierają – bawiącym się w wojnę mężczyznom. Stara kobieta wieszczy zagładę, lecz nie daje prostych odpowiedzi. Tych musimy poszukać w sobie sami. 
   Aktorka wspominała nie tak dawno, że wszelkie pospektaklowe laudacje w jej wieku służą już tylko tuczeniu aktorskiego ego. Ja obejrzawszy w Teatrze Studio „Stara kobieta wysiaduje” poczułem się nieprzyzwoicie utuczonym widzem. Dziękuję.

Tekst Marek Zajdler, fot. Wojciech Olkuśnik/ East News