Nasz teatr logo

Bida z nędzą - "Człowiek z papieru. Antyopera na kredyt" w Teatrze Powszechnym w Warszawie, recenzja

Jakub Skrzywanek przyzwyczaił nas do tego, że interesuje go przede wszystkim teatr zaangażowany w rzeczywistość, mający określoną funkcję społeczną, a nie sztuka dla sztuki. Może dlatego tak często, zanim osiadł w Szczecinie, realizował przedstawienia w warszawskim Teatrze Powszechnym, który także nie zwykł odpuszczać. Tym razem stołeczną teatralną scenę reżyser połączył z muzyczną galą przygotowaną wspólnie z wrocławskim Przeglądem Piosenki Aktorskiej, a spektakl „Człowiek z papieru. Antyopera na kredyt” otworzył tegoroczny 44. PPA zamiast Koncertu Galowego.
   Od samego początku mamy do czynienia ze śpiewną teatralną publicystyką podpartą cytatami, fragmentami archiwalnych filmów i wystąpień, zrealizowaną z reporterskim sznytem i dokładnością. Na dzień dobry wita nas wyjęta z „Człowieka z…” Agnieszka (Anna Ilczuk), która realizuje materiał na zagrożonym likwidacją romskim koczowisku przy ul. Paprotnej we Wrocławiu. Nawiązując do postaci dziennikarki z trzeciego, planowanego, ale nigdy nie powstałego filmu Andrzeja Wajdy Skrzywanek sięgnął dodatkowo po „Operę za trzy grosze” Bertolta Brechta i postanowił połączyć je w opowieść o biedzie. Oto walcząca reporterka stanie przed jednym z najbardziej palących, ale i przemilczanych problemów współczesności – patologią systemu mieszkalnictwa i prawem do posiadania własnych czterech kątów. Jest prześmiewczo i ironicznie, gdy przeprowadza wywiady ze słomianymi chochołami odpowiadającymi jej sopranem Olgi Rusin, refleksyjnie, gdy słyszymy ludzki strach o jutro i narastającą agresję sąsiadów z blokowiska, a już całkiem serio, gdy na scenę wjeżdża niewielka koparka i zgodnie z historią, niszczy romskie bieda-domy. Na ich miejscu powstanie osiedle patodeweloperskie, w którym zamieszkają zadłużeni po uszy frankowicze. Do kociołka wrzucił też Skrzywanek rozważania o kondycji finansowej kultury i artystów, których życie zmusza do kupczenia artyzmem za godziwe pieniądze quasi-mecenasów. Przygotowana pod dyktando sponsora-dewelopera Gala prowadzona przez przeuroczo uwodzicielskiego Michała Czachora jest zbitkiem pastiszowych wykonań utworów, począwszy od songu „Biedy mamy już dość” na modłę „We Are The World”, przez parafrazy rockowych utworów z „Metra”, po „Who Wants To Live Forever” Queen, choć w tekście usłyszymy o frankowych kredytach. Najbardziej urzekła mnie piosenka młodych, zakochanych kredyciarzy wykonana przez Klarę Bielawkę i Andrzeja Kłaka, w której mieszała się „Deszczowa piosenka” z „Przygodą na Mariensztacie” i obrzydliwy kicz z mistrzowskim wykonaniem. Trzeba jednak przyznać, że tak duże nagromadzenie tandety, złotej folii NRC, błyskających cekinami pomysłowych kostiumów Tomasza Armady oraz celowo wątpliwych umiejętności wokalnych było na dłuższą metą ciężkie do strawienia – część publiki była mocno zdezorientowana płynącą ze sceny artystyczną żenadą, jakby zapomnieli, że mają do czynienia z „antyoperą”. Jakub Skrzywanek był zaś bezlitosny trzymając się przyjętej konwencji, przesady i brechtowskiej negacji, wywołując tym większą konsternację widzów. Spektakl uwodzi tandetną pozłotą i odpycha zarazem. Z drugiej strony aż szkoda takich talentów jak Arkadiusz Brykalski do podobnych wykonań. 
   Przez całą antyGalę aktorom towarzyszył wyświetlany nad sceną a la telewizyjny pasek sponsorski z podanym numerem, na który można było zadzwonić, aby  zobaczyć swój tekst, czy ogłoszenie w kolejnym spektaklu. Nie próbowałem, ale twórcy wykorzystali to miejsce jako kolejne okno prześmiewczo-propagandowe – znalazło się tam i poszukiwanie opiekunki do dziecka, koniecznie z językiem polskim, i wyznania miłości dla Ewy Skibińskiej, i odezwa antyputinowska do młodych, i ostateczne podsumowanie „taki *uj, że to puszczą”. 
   Trzecia część spektaklu wróciła do reportażu, tym razem rozgrywanego we własnym-niewłasnym mieszkaniu – dwa dość skrajne przypadki przytoczone na scenie miały miejsce w rzeczywistości, ale zostały wybrane przez Jakuba Skrzywanka stricte pod tezę. „Człowiek z papieru”, jak deklarował reżyser, powstał ze strachu o przyszłość, o młodych, których nie stać na swoje własne M, o biedniejszych pracujących w miejskich usługach, których to samo miasto wyrzuca mieszkaniowo poza swój obręb. Idea była słuszna, ale ktoś tu się jednak zagalopował. O tym, że nakręcono spiralę drożyzny, że młodych nie stać nie tylko na mieszkania, ale i na kredyty, że lokale wykupywane są przez zagraniczne konsorcja i spekulantów i że nikt nie ma pomysłu co z tym zrobić – wiemy. Tak jednak jak drażni mnie nadmierne prawicowe nadęcie, tak w tym przypadku drażni lewicowa jednostronność spojrzenia. W tym miejscu zamiast pisać o teatrze musiałbym wejść w polemikę społeczną, co czynię niechętnie, ale przytoczone w Powszechnym przypadki wprowadzania się „mięśniaków” do lokali dotyczyły zazwyczaj tylko wypadków, gdy lokator nie regulował rachunków najemcy i nie zamierzał się wyprowadzać wykorzystując prawo. Niestety kradzież zawsze będzie kradzieżą. Ciekawe co powiedziałby reżyser takiemu najemcy, który nie jest kamienicznikiem, ale z wynajmu mniejszego mieszkania opłaca kredyt wzięty na większe, bo rozrosła mu się rodzina i nagle z dnia na dzień zostaje z własnym kredytem oraz rachunkami za drugie mieszkanie zajmowane przez nieuczciwego lokatora? Co powiedziałby tym wszystkim wynajmującym jedno jedyne mieszkanie otrzymane w spadku, wychuchane i przygotowane do najmu za rozsądne pieniądze, a zwrócone po kilku miesiącach w stanie totalnej dewastacji i ruiny przez „biednych” ludzi? Reżyser pokazał na scenie samobójstwo doprowadzonego do finansowej i psychicznej zapaści frankowicza, ale nie wspomniał o tym, że dziś po procesach Ci sami frankowicze mają w większości przyznawane literą prawa darmowe kredyty. Jak to się ma do tych wszystkich, którzy zaciągnęli kredyty w złotówkach? 
   „Człowiek z papieru” pożenił jak dla mnie trochę zbyt wiele rzeczy. Jakub Skrzywanek postanowił wrzucić do barszczu nawet nie kilka grzybów, ale ugotować barszcz na grzybowej. Obok zaangażowanej publicystyki i zwrócenia uwagi na problem mieszkalnictwa, obok lęków środowiska artystycznego i młodego pokolenia, pojawiły się także bardzo dosadnie przedstawione elementy, mające poruszyć sumienia, ale przez swą dosłowność, jednostronność i wybiórczość budzące bardziej sprzeciw. Spektakl okraszono rozpadającą się brechtowską piosenką antyGali, ale jej nadmiar mógł skutkować bólem uszu. Ironia, prześmiewczość – tak, jestem za, jednak przedstawienie zaczynające się z wysokiego C, w całokształcie wyszło nieco jak utyskiwanie na samo istnienie kredytów, czy systemu bankowego. Warto odnotować ten pokoleniowy krzyk, ale boję się, że w przesadnie nagromadzonych emocjach trafi w próżnię.

Tekst Marek Zajdler, fot. Mateusz Żebrowski/East News