Nasz teatr logo

Para w gwizdek - "Ksiądz Marek" w Teatrze Klasyki Polskiej, recenzja

Teatr Klasyki Polskiej sięgając po bardziej lub mniej znane dzieła z kanonu polskich twórców wychodził z nich dotąd obronną ręką. Część z nich realizowana była w plenerze, czy adaptowanych wnętrzach, jednak większość na gościnnych teatralnych deskach. Najnowsza produkcja otrzymała szansę zaistnienia w olbrzymiej przestrzeni audytorium Muzeum Historii Polski. Najlepiej wykorzystała ją dla swej monumentalnej scenografii Aleksandra Reda zawieszając w trzech rzędach olbrzymie płachty materiału, na których wyświetlano obrazy ilustrujące poszczególne sceny. Znalazły się tam kobierce Marszałka, ale też i symboliczno-łopatologiczne: herb Rzeczypospolitej, dwugłowy czarny orzeł carskiej Rosji, przebite mieczami serce Siedmiu Boleści Maryi, czy uchrystusowiony wizerunek dyrektora Jarosława Gajewskiego, czyli tytułowego „Księdza Marka”. To właśnie z tym mesjanistycznym utworem Juliusza Słowackiego przyszło się zmierzyć w przestworze ogromnej sali reżyserowi znanemu raczej z małego-wielkiego ekranu, Jackowi Raginisowi.
   Od prapremiery w 1901 roku, wystawiano tę sztukę ledwie 21 razy, bo i adaptacja „Księdza Marka” do łatwych nie należy. Zwłaszcza inscenizacja historyczna, do jakiej przyzwyczaił nas Teatr Klasyki Polskiej starając się oddać możliwie najwierniej oryginalną treść. Słowacki owładnięty mistyczną euforią po spotkaniu z Towiańskim napisał dzieło pełne natchnionego patosu, a będąc pod wyraźnym urokiem twórczości Calderona skorzystał z jego techniki konstruowania przydługich monologów wylewających się z postaci potokiem słów, często zamrażających akcję. Żeby ta mieszanka była strawna trzeba pomysłu, wizji, wirtuozerskiej wręcz reżyserii, której debiutujący w scenicznym teatrze Jacek Raginis nie sprostał. Być może w oku kamery wyglądałoby to inaczej, ale przy całej gigantomanii przestrzeni i dekoracji sama scena wydawała się maleńka i przerażająco pusta. Ot, stół i dwa taborety. Do tego piękne historyczne kostiumy – tu znowu ukłony dla Aleksandry Redy, ale w dużej mierze zawieszone na ludzkich wieszakach, które odnajdywały w sobie życie tylko podczas wydobywania głosu. Aktorzy wygłaszający kwestie, często monologując do publiczności, zdawali się istnieć samodzielnie, grać w jakichś etiudach, czasem dialogach, podczas gdy pozostała reszta stała zapatrzona, trochę jak chochoły, trochę jak słupy soli. I o ile w pierwszej scenie kazania księdza Marka miało to jeszcze sens, to potem ciężko było tę statykę zrozumieć. Gdy już zaś doszło do intensywnych grupowych scen to walka długimi drzewcami pik wydawała się nieskoordynowanym chaosem, bieganiną samurajów z filmów Kurosawy, były tam jakieś próby choreograficznych układów, które ginęły w ogólnym zamęcie. Podobnie zginął niestety tekst pięknej pieśni konfederatów, za co winić należy już ogrom muzealnego audytorium. Wraz z lekko podkolorowaną przez Słowackiego historią konfederacji barskiej, Jacek Raginis przemycił również nawiązania do współczesności, strach przed wojną, przed rosyjską swołoczą, przed zagrożeniem, które raz już jeden odebrało nam wolność. Cieszę się, że mimo klasyczności inscenizacji sięgnął po te skojarzenia, ale czemu przerywniki radiowych transmisji były ledwo słyszalne, czemu wygłaszane teksty przypominały didaskalia szkolnych bryków, a zapętlona, powtarzająca się po wielokroć projekcja bombardowania miasta przypominała słabą grafikę gier komputerowych z poprzedniej epoki? 
   „Ksiądz Marek” miał też swoje jasne momenty. Takim był dla mnie tytułowy ksiądz Marek w wykonaniu Jarosława Gajewskiego. Natchniony, rozgorączkowany, nawiedzony, z życiową, a jego zdaniem może nawet dziejową misją i skrajnym poczuciem odpowiedzialności za pozostawiony sam sobie naród. Tak, patetyczne to strasznie, ale i na wskroś mesjanistyczne zgodnie z duchem litery Słowackiego. I tak też zagrał tę rolę Gajewski, który zatracił się w owym „bożym szaleństwie”, ale przez to wydał się nader autentyczny. Dodatkowo pomogły mu efekty specjalne, bo pękające działo wyrwało z siedzeń niemal całą publikę. Podobać się mogła Judyta Julii Łukowiak, zagrana odważnie, z pasją, targana rozdwojeniem lojalności kulturowej i religijnej, sprzecznymi żądzami i spalającym poczuciem winy. Jedynie wielkiej namiętności do Kosakowskiego widać na scenie nie było, ale może aktorka, podobnie jak i ja, nie do końca odnalazła w historii młodej Żydówki powodów tego rozgorączkowanego uczucia do bohaterskiego hulaki, złodzieja i mordercy własnego ojca. Debiutujący w teatrze Sebastian Fabijański chciał być na scenie drugim Kmicicem, choć bliżej mu do Kuklinowskiego, ale zarówno do Olbrychskiego, jak i do Bazaka dużo mu jeszcze brakuje. Miał być rozpoznawalną twarzą tego projektu, wybrany specjalnie przez reżysera jako niepokorny, budzący kontrowersje aktor znany bardziej z freak fightów i bulwarowej prasy, niż aktorstwa per se. Niestety jako jedyny postanowił się wyłamać z historycznego sztafażu, w którym rozgrywa się „Ksiądz Marek” i miast grać szlachcica wniósł akcent i cwaniacką manierę rodem z serialu kryminalnego, czy innej współczesnej gangsterki. Dziwne to o tyle, że na filmowym ekranie kostium zdaje się Fabijańskiego nie uwierać, ale być może teatralna scena onieśmiela go równie mocno jak oktagon. Poza głównymi rolami warto było zawiesić oko na pyszniącym się Braneckim Ksawerego Szlenkiera, niezwykle autentycznie zagranym Rabinie Krzysztofa Krupińskiego i robiącej wrażenie scenie zarazy, gdy nad zalegającymi ulice ciałami przesuwały się postacie w epidemicznych maskach doktora de Lorme.
   Nie wszystko złoto, co się świeci. Nie zawsze więcej znaczy lepiej. Teatr Klasyki Polskiej sprawdzał się bardzo dobrze w mniejszych przestrzeniach i sztukach bez patriotycznego zadęcia. Tym razem jednak wąż zjadł własny ogon. Jacek Raginis zapowiadał „teatr pełen ruchu i energii”, ale „Ksiądz Marek” utonął w pompatycznych monologach i nieruchomych posągach drugiego planu. Ostatecznie pomysł na wykorzystanie gargantuicznej sali Muzeum Historii Polski miała tylko Aleksandra Reda. Natchniony mesjanizm Słowackiego udzielił się twórcom, którzy zdają się widzieć w mszach za Ojczyznę, zawierzeniu Polski Matce Bożej i wszelkich krucjatach różańcowych najlepszy sposób na powstrzymanie zagrożenia płynącego ze Wschodu. Podziwiam uduchowienie i martyrologiczne uwielbienie dla przeszłości, ale historia konfederacji barskiej pokazała, że to droga donikąd. Wielki dramat Słowackiego został przytłoczony chrześcijańsko-narodową emfazą, górnolotnym patosem i monumentalnym anturażem. Tym razem para poszła w gwizdek.

Tekst Marek Zajdler