Nasz teatr logo

Czas się obudzić - "Wesele" w Teatrze Słowackiego w Krakowie, recenzja

Wolę pisać o teatrze, niż polityce. Ale w przypadku premiery „Wesela” Mai Kleczewskiej w Teatrze Słowackiego nie da się pominąć tematu polityki, bo walka poprzedniej władzy z krakowską sceną i bezkompromisowość twórcza reżyserki siłą rzeczy nakazuje o tym wspomnieć. Z jednej więc strony mamy dzieło Wyspiańskiego wystawiane równo w 123-lecie prapremiery, w tym samym wnętrzu, z tym samym plakatem, z pięknymi historycznymi kostiumami Konrada Parola, święto tradycji i teatru. Z drugiej strony zapowiedź utworzenia  tu sceny narodowej przez goszczącego na premierze ministra kultury Bartłomieja Sienkiewicza i odebranie złotego medalu Gloria Artis przez Andrzeja Grabowskiego, który od poprzedników przyjąć jej nie chciał. Na scenie też odrobinę politycznie - gości tu w dwóch obsadach cała chyba ekipa aktorska, która stanęła murem za dyrektorem Krzysztofem Głuchowskim po nagonce PIS-owskich władz na głośną realizację „Dziadów” Mai Kleczewskiej; gości też Juliusz Chrząstowski w roli Gospodarza łącząc tym samym tę inscenizację „Wesela” z „Weselem” Jana Klaty w Starym Teatrze, po którego wystawieniu utracił on posadę dyrektora krakowskiego Narodowego. 
   Jakby na przekór temu, niczym cisza przed burzą, „Wesele” w Słowaku rozpoczyna się niemal książkowo, a właściwie filmowo, bo widać tu wyraźne nawiązania do roztańczonej adaptacji Andrzeja Wajdy. Niby na ścianie wiejskiej chaty nie znajdziemy wizerunku Wernyhory ani litografii „Kościuszki pod Racławicami” Matejki, ale po Bożemu wisi krzyż i obraz Matki Boskiej Częstochowskiej, a weselisko rozbrzmiewa muzyką, tupotem i zabawą jeszcze zanim kurtyna pójdzie w górę. Wpadamy w kręcący się już wir roztańczonego, żywiołowego i hałaśliwego towarzystwa. Suto zastawione stoły i sypialna komora z wielką wianną skrzynią umieszczone są po bokach proscenium, by nie zasłaniać tanecznej izby, o co zadbała scenografka Małgorzata Szczęśniak. Akcja przenosi się z miejsca na miejsce kierowana światłami i narastającą, bądź cichnącą, wibrującą w uszach muzyką Cezarego Duchnowskiego. Aktorzy nie schodzą ze sceny tańcując w koło, trzepocząc pawimi piórami, wirując barwnymi krakowskimi sukniami, wylewając siódme poty, przechylając kolejne kieliszki i radując się, jak na wiejskim weselisku przystało. Z podziwem dla niespożytej energii oglądałem Jaśka (Antek Sztaba) i Kaspra (Wojciech Dolatowski), którzy z młodzieńczą werwą obtańcowują miastowe panny Zosię (Julia Latosińska) i Haneczkę (Alina Szczegielniak), ale i od zabaw na sianie z Kaśką (Karolina Kamińska) nie stronią, wywijają hołubce, krzesańce i pędzą cwałem w kółeczko. Z uśmiechem obserwowałem wyraźnie zażenowaną i zdegustowaną pobytem w tym miejscu Radczynię, wspaniale oddaną w swej ostentacyjnej wyniosłości i skrywanej odrazie przez Lidię Bogaczównę. W kontrze do niej stanęła rozradowana, lekko kpiąca, a ostatecznie wręcz obśmiewająca wielkopańskość rozmówczyni swojska Klimina Anny Tomaszewskiej. W środku tego zgiełku swojsko butna Panna Młoda Martyny Krzysztofik i jaśniejący Mateusz Bieryt, rozpłomieniony szczęściem, przepijający do gości jak na Pana Młodego przystało i nie pozwalający wmówić sobie, że te dwa odrębne światy pogodzić się nie dadzą. Tańce, hulanki, swawole pięknie i czytelnie zaaranżowane choreografią Kai Kołodziejczyk. Sielankowy obraz burzą stopniowo drobne zgrzyty między kobietami, próby dialogu między pogardliwym Dziennikarzem (Rafał Szumera) i prostackim Czepcem (świetny Marcin Kalisz), wizyta księdza (Sławomir Rokita), czy Żyda (Tadeusz Zięba), ale to wszystko wiemy, to Wyspiański. Za chwilę jednak pałeczkę przejmie Maja Kleczewska i „Wesele” pomknie wizualnie swoją drogą, bo przecież od tekstu Wieszcza nikt odbiegać nie zamierzał. 
   Zaczyna się niewinnie od zmiany nastroju i spowitego czernią ogrodu, gdy ściany chaty rozstąpią się, by ukazać rozmowę Poety - Mateusza Janickiego z Rachelą – rewelacyjnie zagraną przez skupioną, pewną siebie i chłodną w wyrazie Agnieszkę Przepiórską, która będzie jeszcze miała swoje wstrząsające pięć minut. Pewną konsternację wzbudzi Bożena Adamek jako Isia, zazwyczaj nieledwie dziecko, a u Kleczewskiej starsza siwa kobieta z zaplecionym warkoczem i charakterystycznym schrypniętym głosem, którym za chwilę przeganiać będzie Chochoła. Znana z delikatnej urody aktorka związana ze Słowackim całą swoją karierę przez wiele lat grała postaci dużo młodsze od siebie - tym razem wręcz przeniosła się w czasie, niesforna dziewczynka, zdziecinniała  staruszka, silna ciekawością, uporem, jakąś wewnętrzną siłą, trochę wiedźmia, a trochę mickiewiczowsko otwarta poza „szkiełko i oko”. Kleczewska po „Dziadach” raz jeszcze stawia na piedestale kobiety, jako te, które widzą więcej, cierpią bardziej, inicjują zmiany i sięgają myślą szerzej, poza męskie wojenki i machanie szabelką (czy w tym wypadku kosą). W tę konwencję wpisuje się także szaleńczo roztańczony demoniczny Chochoł w fenomenalnym wykonaniu Kai Kołodziejczyk, rzucany po scenie niczym wichrem po polu, kręcący młynki przerażający wiecheć w czarnym płaszczu spraszający na weselisko zjawy rodem z horroru. Pochód tych widziadeł przechodzących w takt mrocznej muzyki w zombie-marszu podestem pomiędzy publicznością mrozi krew w żyłach. Nieproszeni goście, trupy historii w zwolnionym tempie dołączają do zabawy, a gdy objawiają się swym rozmówcom zamrażają scenę wesela, która toczy się obok nich jak w onirycznym śnie.
   To ten moment, w którym reżyser postanowiła uderzyć mocniej polityczną nutą. Błyskający białkami wywróconych oczu Stańczyk - w tej roli Krzysztof Głuchowski - miast kaduceusza wręcza Dziennikarzowi czapkę zrobioną z „Gazety Polskiej”, by za chwilę skupić się na niepohamowanym, błazeńsko ekstrawaganckim zajadaniu ogórków i kiszonej kapusty. Pysznie zagrane. Zdrajca Hetman Branicki (Rafał Dziwisz) w stroju obwieszonego złotem sprzedajnego polityka na przemian wykonuje znak krzyża i dzwoni po instrukcje do Moskwy. Pojawia się ponownie u Kleczewskiej, tym razem brutalnie mocno, wątek polskiego antysemityzmu – Rycerz Czarny (Tomasz Wysocki) w mundurze żołnierza wyklętego ściga i bez litości rozstrzeliwuje na scenie Żydów; Poeta także będzie miał krew na rękach, krew pohańbionej i zgwałconej Racheli, która pojawi się zbrukana w zakrwawionej sukni z obciętymi krótko rudymi włosami. Pozostanie obojętny mimo niemych błagań. Wojna, okrutny los kobiet, ludzka nienawiść i zezwierzęcenie – wciąż obecne, wciąż silne, i u nas, i za pobliską granicą. Stamtąd przybywa ostatnia kobieca postać wieczoru - Wernyhora w osobie ukraińskiej aktorki Anny Syrbu, która intonuje przejmującą pieśń matki opłakującej syna. Przypomina, ostrzega, niepokoi, słowami Wyspiańskiego każe rozesłać wici w cztery strony świata. By zebrać chłopów do walki, czy raczej przypomnieć o toczącej się walce z rosyjską swołoczą, która niepowstrzymana na czas może rozlać się na całą Europę? To wołanie o pomoc, o braterstwo, o zjednoczenie przeciwko wspólnemu zagrożeniu. Znakomicie sportretowany Gospodarz Juliusza Chrząstowskiego jest autentycznie zdjęty grozą, ale i zagubiony w chaotycznie podejmowanych decyzjach. Działa w pośpiechu, miota się i rzuca w gorączce demolując chatę, ciskając na ziemię nie tylko talerze, ale i święty chleb, chciałby przenosić góry, ale czuje wszechogarniającą niemoc. Robi ile może, wydaje polecenia, wysyła posłańca, czeka, zasypia. Wszystko na nic. Rozjuszeni i nieokrzesani chłopi pokażą naiwnym miastowym, gdzie ich miejsce, gdy obrócą kosy przeciwko nim. Fascynacja wsią okaże się ułudą, a Czepiec udowodni pięściami, że „chłop potęgą jest i basta”. Brakuje tylko traktorów i obornika. Wiecznie skłóceni, środowiskowo, politycznie, światopoglądowo, pokoleniowo. Polska.
   Finalny gwałtowny taniec Chochoła jest niemym krzykiem, niepokojem przeobrażającym się w strach. Grozą i emanacją wojennego chaosu. Towarzyszy mu przerażająca wizja obrazów bombardowanego Krakowa i zbliżające się rozedrgane, zamaskowane chochoły. Ale nie pomoże bieganina Jaśka i jego rozpaczliwe nawoływania. Nie ma Złotego Rogu, nic nie pomoże. Ten rozpołowiony, skaczący sobie do gardeł naród od dawna nie oddycha w tym samym rytmie, woli mącić i jątrzyć, rozgrywać swoje interesy, nie ma serca do walki – Chochoł wyrwie je ze swego ciała i zostawi skrwawione na weselnym stole. Nie ma już narodu, nie ma jedności, ani szans na pojednanie. W ostatniej scenie wyciągnie słomę z butów i skrzesze płomień zapalniczką. Ten ogień jeszcze nie płonie, ale doprawdy niewiele brakuje. Czas się obudzić.
   Maja Kleczewska w duecie z dramaturgiem Grzegorzem Niziołkiem nie biorą jeńców. Uwodzą barwnym, roztańczonym, perfekcyjnie rozplanowanym przedstawieniem, a zarazem wodzą za nos aluzjami i niedopowiedzeniami, by od czasu do czasu walnąć gromem prosto między oczy. Świętują wraz z całym zespołem Słowackiego odzyskaną artystyczną wolność i przestrzegają przed powielaniem błędów przeszłości. „Wesele” w Słowackim krytykuje powrót chłopomanii, której twarzą jest tępa tłuszcza szukająca zwady, punktuje niewykorzeniony polski antysemityzm i prawicowo-narodowe zaślepienie, beszta pogłębiające się podziały klasowe i społeczne, wskazuje raz jeszcze na niebagatelną rolę kobiet, a nade wszystko kieruje nasz wzrok na wschód, na Ukrainę. Czas się opamiętać, wyciągnąć wnioski, historia zatacza koło, a my wydajemy się ślepi. Inscenizacja wstrząsa polską duszą, ale Kleczewska wydaje się nie mieć złudzeń. Ocena naszego społeczeństwa, ale i szerzej całego świata jest jednoznaczna. Ogień może zapłonąć w mgnieniu oka. Czas się obudzić. 

Tekst Marek Zajdler, fot. Marek Zajdler/East News, Beata Zawrzel/Reporter