Nasz teatr logo

Najlepsi są nasi - "Ciemny grylaż" w Och-Teatrze, recenzja

Witamy w bukareszteńskiej redakcji „Płonącej żagwi” roku siedemdziesiątego ósmego, pisma ze wszech miar „szanowanego”, wiernego jedynie słusznej linii władzy, pełnego zaangażowanego, choć niezbyt rzetelnego dziennikarstwa. Spotkacie tu typy rodem z Rumunii Ceausescu, ale trochę jakby z epoki późnego Gierka. A kiedy przyjrzycie się bliżej okaże się, że nie tak im znowu daleko do dziennikarzy rządowych mediów sprzed 15 października. I mimo, że satyryczny tekst Jerzego Dobrowolskiego i Stanisława Tyma powstał grubo ponad 40 lat temu, to jeszcze do niedawna był przerażająco aktualny. Sztukę „Ciemny grylaż” wyciągnęła z zapomnienia Krystyna Janda, a Cezary Żak zrealizował ją w Och-Teatrze jako „sztukę historyczną ku przestrodze”.
   Władza zawsze winna być w centrum uwagi. Dlatego też biurko redaktora naczelnego stoi na środku sceny, a Cezary Żak jako Nicolae Pelicanu roztacza wokół siebie aurę autorytetu w kłębie papierosowego dymu. Przyjmuje petentów, zwołuje zebrania i narady, odbiera niezliczone telefony, niczym prezes klubu „Tęcza” prowadzi dziennik donosów, płaszczy się przed ministrami, ruga pracowników, flirtuje z sekretarką, załatwia pokątne interesy, lawiruje i kombinuje w gąszczu spraw, byle tylko utrzymać się na stanowisku. Zespół redakcyjny nie ustępuje mu na krok w pilnowaniu stołków i poszukiwaniu najlepszych rozwiązań, aby zadowolić „górę”. Sekretarz Turkulec Grzegorza Warchoła widział i przeżył w tym zawodzie już wszystko, koniunkturalizm wszedł mu w krew, ma niewiele do powiedzenia, ale cieszy się zaufaniem w imię hasła „bierny, mierny, ale wierny”. Redaktor Vulpescu, czyli potraktowany trwałą ondulacją Jarosław Boberek stoi na czele redakcji krajowej i dba o jej należytą podbudowę ideologiczną organizując dziennikarskie zawody w układanie i zapamiętywanie jak najdłuższej laudacji ku czci rozwijającego się pod opieką Partii kraju. Nie przeszkadza mu własnoręczne pisanie listów do redakcji przez dziennikarkę Maricę - Katarzynę Kołeczek, stara się nie zauważać fuch na boku, które zorganizował sobie obrotny Beleciu Wojciecha Solarza i w całej rozciągłości popiera niegasnący entuzjazm młodego pokolenia w postaci redaktora Paderescu granego przez Bartłomieja Firleta. Pokaz zaangażowanego dziennikarstwa zaaranżowany dla stażystki Agatu Zemanek, czyli Weroniki Warchoł przemienia się w farsę, z której to resortowa stażystka wyjdzie obronną ręką wskazując prawdziwych redakcyjnych osłów. Jest jeszcze niezbyt robotny redaktor Kitlaru Michała Sitarskiego, wyjątkowo często jeżdżący w delegację w jedno i to samo miejsce, niby na wylocie, ale dzięki fikcyjnym „plecom” trzymający się twardo stanowiska, a nawet szczęśliwie awansujący w hierarchii „Płonącej żagwi”. Przynajmniej na chwilę. Prawdziwym chyłkowskim Kormakiem redakcji jest jednak Pascalide Michała Zielińskiego, który zawsze i wszędzie wie, co w trawie piszczy. Temu uratuje posadę, temu pomoże nagrać zagraniczne korespondencje, tu nakłamie, tam pościemnia, ale wszelkie przysługi sowicie wyceni – w końcu ręka rękę myje. Prawdziwa gazeta nie może się obyć bez robiącej maślane oczy do naczelnego sekretarki, którą odgrywa Marta Chodorowska, regularnie załatwiająca interesy szefa na mieście i „gubiąca” torebkę w jego gabinecie. Nie mogło też zabraknąć samograja opryskliwej sprzątaczki, która nie czuje respektu przed nikim i niczym, a że jest przygłucha to nie bardzo jest jak do niej przemówić. Izabeli Dąbrowskiej w celowo przerysowanej roli Josefovej zabrakło chyba tylko paprotek i butelki, z której dziedzic rozpijał pańszczyźnianych chłopów. Na scenie pojawią się jeszcze dwie postacie – interesowna Pani z miasta Ilony Ostrowskiej, która pragnie wykorzystać prasę do wyeliminowania biznesowej konkurencji i Jakub Zając jako budzący respekt potężny minister Oscu Pinescu, czyli główny propagandysta kraju pilnujący, by media głosiły to, co nakaże im władza.
   Prawdziwie to komediowa zbieranina charakterów, która wymieszana w redakcyjnym sosie i poszczególnych skeczowych scenkach daje gorzki posmak tego, jak kiedyś i nie tak dawno wyglądało dziennikarstwo. Układy, układziki, kolesiostwo, biurokracja, przysługi, donosicielstwo, łapówki i tworzenie zakłamanej rzeczywistości. Niby dokoła sterane czasem meble, maszyny do pisania, telefoniczne Astry i Bratki, kryształowe popielniczki i nieśmiertelne proporczyki, a jednak czujemy, że to tylko historyczny sztafaż. Swoją drogą niezwykle funkcjonalny i drobiazgowo odtworzony przez Zuzannę Markiewicz – z szafki uśmiecha się do nas niewielki Zefir, przykuwa wzrok fotel projektu Mieczysława Puchały, peerelowskie obrotowe siedzisko prezesa i fornirowane biurka typu „patyczak”. Ale to jedynie zasłona dymna, podobnie jak żartobliwie dobrany muzyczny motyw przewodni z przedwojennego rumuńskiego foxtrota w interpretacji Warszawskiego Comba Muzycznego, który nuci pod nosem redaktor Pascalide. Dobrowolski i Tym obśmiewali zakłamanie lat siedemdziesiątych, a Cezary Żak przywracając ten tekst teatrowi pokazał, że kontrola społeczeństwa poprzez media niepokojąco przypomina działania PIS-owskiej władzy. Że aparatczyk Pelicanu nie różni się tak znowu od aparatczyka Pereiry. No, może posturą.
   Kulminacją spektaklu jest rewelacyjna i porażająca swym parodystycznym autentyzmem scena niemal religijnej adoracji ministra, symbolu wszechmogącej władzy. Drobnej postaci stojącej na stole, wokół której tańczą trzymając się za ręce tachlujący rzeczywistość dziennikarze. Od razu miałem przed oczami obraz naszych polityków śpiewających „Abba Ojcze” na urodzinach Radia Maryja, zmienił się tylko na bardziej oczywisty adresat tego tańca. Gdy w 1980 roku na premierze sztuki w Teatrze Rozmaitości padł ze sceny slogan „aby kraj rósł w siłę, a ludziom żyło się lepiej” wzbudził gromki śmiech publiczności jako kwintesencja PRL-owskiej propagandy. „Najlepsi są nasi, więc jest najlepiej” rzuca w finale spektaklu w Och-Teatrze partyjny minister, a mnie wśród ogólnego rozbawienia przeszedł jednak dreszcz. Bo media są dla władzy zawsze łakomym kąskiem i choć jednej hydrze ucięto już łeb, to nie znaczy, że nie wyrosną kolejne. Lepiej pamiętać, że „ciemny grylaż” ma dwa końce. 
 
Tekst Marek Zajdler, fot. Beata Zawadzka/East News