"Opowieści o zwyczajnym szaleństwie" w Akademii Teatralnej, recenzja
Kocham Petra Zelenkę. Za kwintesencję czeskiego humoru, za nagromadzenie zwykłych-niezwykłych postaci, za czułość ich przedstawiania i niezwykłą umiejętność opowiadania o rzeczach smutnych w zabawny sposób. To zakochanie opiera się głównie na jego filmach, choć przecież dużą część scenariuszy napisał z myślą o teatrze. Wpierw byli „Guzikowcy” oglądani w kinie Skarpa w ramach 13. Warszawskiego Festiwalu Filmowego, potem „Samotni” w 2000 roku, a wreszcie „Opowieści o zwyczajnym szaleństwie”, które teraz przyszło mi zobaczyć na scenie w interpretacji studentów IV roku Wydziału Aktorstwa warszawskiej Akademii Teatralnej. To trzecie przedstawienie w ich wykonaniu obejrzane w niewielkim odstępie czasu i, moim zdaniem, najlepsze.
Grzegorz Chrapkiewicz lubi wracać do tekstu Zelenki. Reżyserował tę sztukę i w łódzkiej filmówce, i w Teatrze Dramatycznym w Białymstoku, a teraz przeniósł ją w ramach studenckiego fakultetu na skromną scenę Akademii Teatralnej wraz z niezwykle udaną scenografią Wojciecha Stefaniaka i muzyką Szymona Wysockiego. Niemal cała dekoracja zbudowana jest z kartonów, które będą ścianami, łóżkiem, stolikiem, krzesłami, zwykłymi pudłami, a nawet windą. Ma to sens o tyle, że główny bohater Piotr (Adam Stasiak) pracuje w sortowni paczek, gdzie spotykamy go przeżywającego poważny kryzys po porzuceniu przez dziewczynę, Janę (Julia Bielińska). Nadanie samego siebie w pocztowej przesyłce jest obok szamańskich metod jednym z remediów na powrót ukochanej zalecanym Piotrowi przez jego najbliższego przyjaciela Muchę (Jakub Dmochowski). Sam Mucha nie ma szczęścia do kobiet, ale za to dość spore libido, w związku z czym eksperymentuje z substytutami, do których zalicza odkurzacz, umywalkę, a nawet sklepowego manekina Ewę (Julia Piklikiewicz). Przygnębiony Piotr nie znajdzie również zrozumienia u rodziców. Znerwicowaną Matkę (Julia Bukała) obok bezustannego trajkotania interesują głównie katastrofy i bieda trzeciego świata – zbiera wycinki prasowe dla syna i z prawdziwą pasją oddaje krew potrzebującym. Ojciec (Maciej Karbowski), dawny lektor czeskich kronik filmowych, całkowicie zdominowany przez żonę, nie może się odnaleźć w nowej rzeczywistości, w której zajmują go głównie bańki piwne i problem zmieszczenia żarówki w buzi. Jakby tego było mało sąsiadami Piotra jest głośna para kochanków – Jerzy (Kamil Owczarek) i Alicja (Zuzanna Radek), którzy płacą mu za oglądanie ich współżycia i zatruwają głowę swoimi problemami – zwłaszcza procesem wytoczonym przez Jerzego firmom, których windy puszczają skomponowaną przez niego melodię. W pracy szefem Piotra jest i miły z aparycji i dość obrzydliwy wewnętrznie kierownik (Artur Zudzin-Wiśniewski) jawnie przyznający się do pedofilii, a na domiar złego ukochana Jana pragnie poślubić ich wspólnego znajomego, pierdołowatego Alesza (Wojciech Wereśniak). Mało? To dorzućmy jeszcze do tygla bliską samobójstwa rzeźbiarkę Sylwię (Lucyna Frączek) przebierającą się w ubrania dawnego partnera, by wczuć się w jego osobowość. Jej znajomość z Ojcem, poznanym przypadkowo podczas rozmowy telefonicznej, rozwinie się w relację, która da obojgu nadzieję na lepsze jutro.
Cały czar tekstów Zelenki polega na normalności jego ekscentrycznych bohaterów, na oswojeniu ich dziwactw z rzeczywistością. Dlatego aktorsko role te nie wymagają nadmiernych środków ekspresji, a raczej prostodusznego podejścia i wyczucia konwencji. Czasem energia rozpierająca młodych nie pozwalała im ściągnąć dostatecznie wodzy, czasem utrudniała zadanie - Julia Bukała ledwo nadążała z łapaniem tchu w potoku wylewających się z Matki słów, ale ostatecznie wszyscy wyszli z niej obronną ręką. Nie mogę jednak nie wyróżnić dwóch aktorów, którzy wyjątkowo wpasowali się w swoje role – Maciej Karbowski rewelacyjnie zagrał przeuroczego starszego pana, z pogodnym, niemal przyklejonym uśmiechem kwitującego wszystko, co go spotyka i z prawdziwą iskrą w oku recytującego teksty o produkcji bareksu; Kamil Owczarek dodał zaś swemu Jerzemu nutkę wdzięcznego szaleństwa i w mowie, i w spojrzeniu, i w dziecięcej ekscytacji własnymi chorymi pomysłami.
„Opowieści o zwyczajnym szaleństwie” pokazują zbiorowisko samotnych ludzi, którzy rozpaczliwie pragną… no właśnie, sami do końca nie wiedzą czego. Ucieczka przed samotnością prowadzi ich w rozmaite rejony poszukiwań swojego miejsca w świecie, a niekiedy w tytułowe szaleństwo, z którego o dziwo, zdają sobie zazwyczaj sprawę. Narysowana grubą kreską historia tonie w oparach absurdalnego humoru, groteski i narwanych pomysłów Zelenki, z których gadający koc (świetnie zresztą zagrany) i ożywiony manekin są tylko wierzchołkiem góry lodowej. Młodzi aktorzy wyraźnie polubili swoich niespełna rozumu bohaterów i tę przyjemność z grania czuć było na scenie. Pod tą heheszkowatą fasadą kryją się jednak głębsze przemyślenia o ludzkiej potrzebie bliskości i odnajdywaniu radości w zwykłym codziennym życiu. Grzegorz Chrapkiewicz zadbał o dobre tempo i zapadające w pamięć sceny, z których ostatnia była surrealistycznie wyrażonym manifestem o uwagę, o miłość, pragnieniem odzyskania utraconych więzi z drugim człowiekiem. Bardzo przyjemny wieczór.
Tekst: Marek Zajdler