Nasz teatr logo

Czułe katharsis - "Piękny początek" w Teatrze Studio, recenzja

Świat zmierza ku katastrofie. Takie wrażenie starają się wzbudzić w nas wszyscy dokoła - dziennikarze, politycy, aktywiści, ksiądz z ambony, a nawet sąsiadka spotkana przy śmietniku. Media epatują powodziami, zbrodniami, zagrażającymi planecie wzrostami temperatury, trzęsieniami ziemi, ludzkimi tragediami, suszami, a nade wszystko konfliktami zbrojnymi. Ustała już panika spowodowana pandemią, ale na horyzoncie jest już kolejna – wojenna. Tak jakby współczesny człowiek nie mógł się obejść bez strachu. O siebie, o bliskich, o świat, który zna i kocha. Jakby strach napędzał naszą cywilizację. A przecież w głębi duszy każdy z nas szuka swojej bezpiecznej przystani i kogoś, z kim mógłby tę przestrzeń dzielić. O tej tęsknocie, o emocjach towarzyszących nam w chwilach ostatecznych, o potrzebie czułości i bliskości opowiadają w Teatrze Studio reżyser Rob Wasiewicz i dramaturżka Daria Sobik w melancholijnym spektaklu „Piękny początek”.
   Przedstawienie ubrano w formę impresyjnego mockumentu zbudowanego na lejtmotywach wyciągniętych wprost z kina katastroficznego. Dla nieznających tematu smaczki tego tekstu będą niestety nieczytelne, co znacznie ogranicza grono odbiorców. Z drugiej strony twórcy postarali się przybliżyć zagadnienie laikom na tyle, na ile to możliwe. Na początku zobaczymy w symbolicznym oknie widmo zbliżającej się zagłady, a potem, czekając na rozwój akcji, odegrane z przymrużeniem oka charakterystyczne sceny filmowe. Zaczerpnięte historie wzbogacone zostały ciekawostkami z filmowej kuchni, rekwizytami i efektami, które zabawnie odtworzone przełamywały patos i wyzwalały śmiech publiczności. Po chwili przychodzi wyciszenie i obrazy, które mogłyby się rozegrać, gdyby kamera pozostała włączona ciut dłużej, albo skierowała się w bok. Na wszystkie te kadry, które były zbyt mało atrakcyjne, by pokazać je w kinie. Scenografia Marty Szypulskiej pełna jest filmowych nawiązań, maksymalnie wykorzystuje przestrzeń Sceny Malarnia, a poprzez nagromadzenie wielu drobnych i ruchomych elementów uruchamianych przez aktorów zbliża się trochę do wizualnego performansu. W klimat ten wpisały się także kostiumy Tomasza Armady nawiązujące do błękitnego nieba okalającego scenę, a awangardowe w finale, zwłaszcza w przypadku rozświetlonej komety z pięknym blond warkoczem Roba Wasiewicza, czy kreacji Jupitera. Wszystkiemu towarzyszyła stonowana, ale wibrująca w tle muzyka Lubomira Grzelaka.
    Punktem wyjścia dla twórców były cztery filmy katastroficzne z lat 90-tych i ich bohaterowie: Harry z „Armageddonu”, Merv z „Interstellara”, Rose z „Titanica” oraz Jo z „Twistera”. Reprezentują oni klasyczne klisze „kina zagłady” tamtego okresu – ojca-bohatera, który musi ratować świat i obiecuje samotnie wychowywanej córce, że wróci cały i zdrowy; zrozpaczoną córkę, przerażoną rozłąką, której marginalizowana postać służy jedynie jako odbicie bohaterstwa jej ojca; figurę odważnej i walecznej protagonistki przełamującej słabości i wyzwalającej się z gorsetu krępujących ją klasowych ograniczeń; i wreszcie naukowca, który w pogoni za wiedzą nieustannie wystawia się na niebezpieczeństwo. Kino katastroficzne wprowadzając wówczas te postaci łamało dawne schematy, według których zagrożeniu mogła sprostać tylko grupa odważnych śmiałków. Indywidualizm postawiono ponad zbiorowością, a jednoczesne zabawy kontinuum czasowym umożliwiły spotkania odrębnych dotąd planów. Rob Wasiewicz poszedł jeszcze dalej i dokonał kolejnego przewrotu powierzając role filmowych bohaterów aktorom zupełnie odmiennym od ich pierwowzorów. Czujemy to tym bardziej, że fragmenty oryginalnych ekranizacji przeplatają się z obrazem scen teatralnych filmowanych na żywo przez samych występujących. To stanowiło także pewną pułapkę, bo rozmiary sceny powodowały, że wzrok mimowolnie kierował się w stronę przybliżeń na ustawionych ekranach - zamiast w teatrze, byliśmy trochę w jego multimedialnej wersji. Co gorsza, czasem nieostrej, ale problemy techniczne dotrą się zapewne wraz z liczbą zagranych spektakli.
   Obsadzony w roli walecznej Rose wąsaty Marcin Pempuś bawił się konwencją improwizując słowne żarty. Jednocześnie olbrzymią wrażliwością i delikatnością zaprzeczał stereotypowi przedstawianej postaci. Wraz z Jupiterem, pierwszą niebinarną osobą aktorską debiutującą na teatralnej scenie, stworzyli niezwykle udany duet dzieląc się wspomnieniami, ulotnymi chwilami i dokonując czułych retrospekcji przeszłych wydarzeń w lekko sentymentalnej, a zarazem żartobliwej formie. Wątła Maja Pankiewicz ubrana w wełnianą czapkę przybierała bohaterskie postawy Harry’ego, omiatała scenę filmowym spojrzeniem Bruce’a Willisa i żując niewidzialną gumę sączyła cwaniacko prawdy nie znającego strachu luzaka. Ale i ta twardzielka pękła w najlepszej w spektaklu scenie rozmowy z melancholijną asteroidą, czyli wyjątkowo nieruchomym Robem Wasiewiczem. Błyskotliwej humorem, ogromnie wzruszającej, obnażającej lęki i tęsknoty, intymnej i abstrakcyjnej jednocześnie, w której szczery śmiech miesza się ze łzami smutku. Nie sposób nie zobaczyć w tej scenie powidoku upersonifikowanej hałdy Oskara Stoczyńskiego z „Tęsknicy” w stołecznym Powszechnym, napisanej także przez Darię Sobik. Schematy złamała również Monika Świtaj w wyjątkowo czułej roli jedenastoletniej Merv, uwalniając postać z filmowego wykluczenia, a zarazem dając przestrzeń do pokazania miejsca dla dojrzałej aktorki wyrzucanej dotąd na margines scenariuszy. Jedno z trudniejszych zadań miał występujący gościnnie Edmund Krempiński, który po sukcesie „Dobrze ułożonego młodzieńca” Wiktora Rubina w Teatrze Nowym w Łodzi stał się pierwszą transpłciową osobą w zespole publicznego teatru repertuarowego w Polsce. Twórcy uczynili go narratorem sztuki, ale odebrali głos, który, wzorem filmowych produkcji, podłożony został do jego kwestii przez lektora Filipa Kosiora. Stworzyli postać przemierzającą czas i łączącą wątki oraz bohaterów, ale nie do końca identyfikowalną, a przez to najmniej charakterystyczną. Na szczęście oddano mu finalną scenę pożegnania ze światem, którą z drobnych gestów i fragmentów wspomnień utkał przejmująco z Moniką Świtaj. Zespół aktorski na nowo opowiedział historie swoich postaci, poszukując nie tyle odkupienia, ile dokonując rozliczenia z przeszłością i nagromadzonymi emocjami, aby móc ruszyć dalej.
   „Piękny początek” w Teatrze Studio jest bowiem opowieścią o katastrofie, która wyzwala w nas energię do przemyśleń i zmiany. Nie o apokaliptycznej wizji końca świata, w której musimy się odnaleźć, choć tymi środkami do nas przemawia. Raczej szerszym spojrzeniem na gwałtowne zmiany następujące w naszym osobistym świecie. Po każdej burzy wychodzi przecież słońce. Ważne by nasze własne życiowe „katastrofy”, zwłaszcza te, które uznajemy za porażki odpowiednio przeżyć, przetrawić, przepracować, aby przeżyć swoiste katharsis i jasnym umysłem patrzeć w przyszłość. Twórcy zabawili się konwencją i formą, oswoili lęk humorem, nie uciekali od improwizacji. Uwypuklili przede wszystkim emocje oraz istotę relacji międzyludzkich, jakby chcieli powiedzieć, że tylko opierając się na miłości do drugiego człowieka możemy przetrwać wszelkie klęski. A wybierając obsadę i przydzielając jej role Rob Wasiewicz pokazał, że miłość może zaistnieć w różnych konstelacjach, niekoniecznie tych, do których jesteśmy przyzwyczajeni. Banalne? Być może, ale pięknie opowiedziane. 

Tekst Marek Zajdler, fot. Paweł Wodzyński/East News