Nasz teatr logo

Dwa oblicza Leara - "Król Lear" w Teatrze Narowodym, recenzja

Szekspirowski dramat o upadku świata i człowieka powrócił na scenę Teatru Narodowego w Warszawie po 26 latach. Do tytułowej roli powrócił także Jan Englert, który inscenizacji Macieja Prusa nie wspomina najlepiej. Realizować „Króla Leara” miał po entuzjastycznie przyjętych „Dziadach” Mickiewicza i gombrowiczowskim „Ślubie” uznany litewski maestro Eimuntas Nekrosius, jednak śmierć reżysera przekreśliła te plany. Scena Narodowa czekała na kolejnego śmiałka i odnalazła go w osobie Grzegorza Wiśniewskiego, któremu zaufano po znakomitych realizacjach „Sonaty jesiennej” i „Marii Stuart”. Skupiony na psychologii człowieka reżyser podążył jak zawsze swoją drogą i wystawił „Króla Leara” w mrocznych barwach ludzkiego zepsucia i rozpusty.
    Na wydłużonym o dobre kilka rzędów zaciemnionym proscenium dominuje długi stół z krzesłami, nieco królewski, a nieco konferencyjny, tu i ówdzie widać porozrzucane skały jakby zastygłej lawy, a w tle olbrzymią połyskująca rdzą ścianę. Podświetlona migotać będzie brudnymi refleksami, ale na razie skrzętnie zakrywa głębię sceny. Ponury, a jednocześnie na wskroś współczesny to widok królestwa u progu upadku wykreowany przez scenografa Mirka Kaczmarka. Od początku goszczą też na scenie aktorzy – mężczyźni ubrani w eleganckie garnitury, starsze córki Leara w połyskujących skórach i najmłodsza Kordelia w przydużej marynarce i burzy rudych włosów. Niczym mafijne zgromadzenie czekają na obwieszczenie króla. Jedni spokojni, inni w niecierpliwym napięciu. Zza głazów wyłania się czarny charakter dramatu, cyniczny Edmund (Przemysław Stippa) – zapina rozporek po tym, jak używał z najstarszą z królewskich córek. Bękart hrabiego Gloucestera (Jan Frycz) nie ma złudzeń – taki jak on pozycję na dworze zbudować może tylko podstępami, knowaniami i zdradą, a księżniczki przywiązać do siebie przez łożnicę. Nie zajmują go losy państwa, dba jedynie o własny interes. Ale oto i król Lear. Jan Englert w czarnym garniturze przepasanym opalizująca szarfą niczym kirem przybywa na stypę królestwa, by ogłosić swą abdykację. Jest sterany życiem, gotów udać się na zasłużony odpoczynek, ale wciąż bije od niego blask i królewski majestat. Towarzyszy mu też rozbuchane ego, które nie pozwala tak po prostu zrzec się władzy. Wpierw usłyszeć musi zapewnienia o bezgranicznej miłości swych córek, którym sprawiedliwie rozdaje ojcowiznę. Powściągliwa białowłosa Goneryla (Danuta Stenka) i rozpłomieniona pragnieniem władzy Regana (Ewa Konstancja Bułhak) prześcigają się w górnolotnych i sztucznych epitetach wyrażających bezbrzeżne uczucie do Leara. Otrzymują więc, choć na ręce ich mężów, swoje części królestwa zapisane w urzędowych teczkach. Ale to one będą wkrótce szyjami kręcącymi głowami małżonków. Tylko najmłodsza z córek nie ma zamiaru uczestniczyć w tej szopce. Kordelia (wspaniała Dominika Kluźniak) stawia na szczerość i nie przypochlebia się ojcu. „Wznosi serce na wysokość warg”, ale rozsądnie deklaruje, iż gdyby miało tam zabraknąć miejsca dla innego mężczyzny, wówczas nigdy nie mogłaby wyjść za mąż. Słowa najukochańszej z córek są jak sztylet wbity w ciało króla, który upewniwszy się w intencjach córki unosi się gniewem. Jan Englert znakomicie gra nieprzewidywalnego, patriarchalnego despotę, impulsywnego autarchę, który nie toleruje sprzeciwu. Pozornie spokojnego i cichego, ale to właśnie ów niebezpieczny spokój jest źródłem strachu całego dworu. Wszyscy lękają się wybuchów Leara, bo wiedzą, jak drobna iskra może rozpalić jego wściekłość i zadecydować o ludzkim losie. Dość szybko przekonuje się o tym hrabia Kent (rewelacyjny Ireneusz Czop), który najgorliwiej broni wydziedziczonej królewskiej córki i stara się okiełznać zimną furię władcy. Zimną, bowiem Jan Englert nie szarżuje, nie krzyczy, cedzi groźby i przekleństwa, by poniewczasie pójść po rozum do głowy. Żegna się z władzą, przytłoczony wiekiem i jej ciężarem, a jednocześnie nadal rozstawia pionki po szachownicy. Żałobie Leara towarzyszy lęk i drażniąca muzyka Aleksandra Gryki, którą wygrywa na kontrabasie zwrócony tyłem do widowni Tadeusz Wielecki. Piękny początek.
   Pierwsza część spektaklu prowadzona jest w zwartym, dobrym tempie, zamiary i postępki postaci są jasne i czytelne, intrygi Edmunda przynoszą spodziewany skutek, królewskie siostry coraz bardziej upojone władzą zrzucają maski. Goneryla jeszcze zachowuje pozory, waży słowa, ale nie zamierza ustępować ojcu, apodyktyczna Regana staje ramię w ramię z siostrą, by odebrać rodzicielowi wszelkie przywileje i miast królewskiego stołu zostawić pogardliwie ledwie stoliczek. Lear mierzy się z konsekwencjami własnych decyzji – urażony, odrzucony, nadal wyniosły i coraz bardziej zagubiony w postępującym obłędzie. Umysł króla nie ogarnia już rzeczywistości. Potężny przed chwilą władca chciał oddać koronę na własnych warunkach, ale w swej pysze, a może zaślepieniu nie pojął, że wraz z abdykacją traci wszelkie wpływy. Zaufanie pokładane w córkach rozpłynęło się w oka mgnieniu, a honor nie pozwala mu pogodzić się z wyrokami losu. Już tutaj pojawiają się skromne zapowiedzi tego, co czeka nas dalej – pożegnalny song Kordelii wyśpiewany po angielsku do ojca i postać błazna (także Dominika Kluźniak), którego/-ą ubrano w pastelową, pochlapaną farbą kurtkę, ciężkie mokasyny i królicze uszy rodem z Playboya. Całości wizerunku dopełniał zaś lekko szalony, rozmazany makijaż, trochę z Emmy Stone na plakacie „Biednych istot”, a trochę z Roberta Smitha z The Cure.
   Drugim aktem Grzegorz Wiśniewski brutalnie pokazał, że władza jest nienawistną, bezwzględną kurtyzaną z lubością nurzającą się we krwi. Że ludzkie rządze, ambicje, namiętności, chuć i pożądanie nie cofną się przed niczym w swej arogancji i okrucieństwie. Przekroczył Rubikon i dał się ponieść własnej wizji, niekiedy bez litości kastrując Szekspira. Otwiera ją kolejnym songiem błazen leżąc na stercie gruzu, gdy Lear walczy z burzą. Walczy bez słów, bowiem scenę tę zamknięto w ramie z zawieją i sypiącym śniegiem, za którą Wioleta Fiuk jako błazen i Witold Jurewicz jako Lear odtańczyli pełną ekspresji szamotaninę z żywiołem, wzajemnie dźwigając się na plecach, przewracając, turlając i zmagając z wichrem. W głębi sceny dominuje apokaliptyczna wizja królestwa pozbawionego władcy, mroczna opalizująca skała znad Dover, złote kikuty drzew i dwa olbrzymie głazy – będące niekiedy azylem, ale wkrótce i bramą do piekieł. Król odzyskuje głos, gdy znajduje schronienie, a w nim Edgara (Mateusz Rusin) skrywającego się pod postacią szalonego Tomka. Schronienie bardziej niż literacki szałas przypomina grotę z jeziorem, zaś Tomkowi w biodrowej przepasce i ulizanych długich strąkach, a nawet w ruchach nie tak znowu daleko do tolkienowskiego Golluma. Oprócz króliczego błazna towarzyszy Learowi do końca wierny swemu ciemiężycielowi poturbowany Kent, posklejany taśmą kinezjologiczną z przytwierdzonym biczem, jak na prawdziwego masochistę przystało. Po mocnym otwarciu doszła jeszcze scena z nagim królem wyłaniającym się z czeluści, gdy Lear osuwając się w szaleństwo zostaje z niczym, odarty z godności, majątku, całkiem bezbronny i niczym dziecko uzależniony od opieki wiernych sług. Będzie i wózek inwalidzki, i kolejny song Radiohead tym razem wyśpiewany z gigantycznych ekranów przez równie obłąkaną, co rozmazaną Dominikę Kluźniak. Spektakl przechodzi w galopadę, w kalejdoskop coraz szybciej postępujących obrazów, gdy aktorzy nie będą nawet opuszczać sceny, a jedynie snop światła przenosić nas będzie pomiędzy bohaterami, miejscami i akcją. Chaos upadającego królestwa Leara spotęgują epizody migające niczym w teledysku, coraz bardziej brutalne, krwawe, mroczne i zdziczałe. Wspomagane tańcem, wyuzdaniem, rzezią i okrucieństwem. Czasami Wiśniewski przypomina sobie, że uchodzi za mistrza reżyserii psychologicznych, kameralnych scen. Taką jest wędrówka Edgara z kalekim Gloucesterem, czy wcześniejszy, wzbudzający autentyczną odrazę obraz jego oślepienia przez pełną furii Reganę. Widać w tym wszystkim zamysł, widać realizacyjną sprawność, a jednocześnie nagromadzenie elementów i brawura formy przytłacza, ucieka sens wydarzeń rozgrywanych w kilku planach, gubi się nić wątku i popada w szaleństwo, niczym tytułowy bohater. 
   Reżyser przedstawił nam swoje wyobrażenie upadku świata i człowieka. W jałowej ziemi, którą spustoszyła bezpardonowa wojna pobrzmiewa obraz współczesności – wizja człowieka nadal lubującego się w okrucieństwie, żądnego władzy i posłuszeństwa, odrzucającego moralność, bliższemu zwierzęciu, niż myślącej istocie. Czy tak wygląda ludzkość XXI wieku? Czy naprawdę jesteśmy potworami zmierzającymi ku samozagładzie? Jest w tym przestroga, jest obawa, nie ma zaś miejsca na złudną nadzieję. Wizja to niełatwa, okrutna, daleka od kanonicznej, pełna nieoczywistości i otwarta na interpretacje. Wiśniewski postawił w niej na zespół, dał większości aktorów ich własne pięć minut, ale odebrał Janowi Englertowi szansę na „wielkiego” Leara, bowiem przyciął go na równi z innymi. Pozostawił mu kilka wyważonych, cichych monologów, ale nie pozwolił rozwinąć skrzydeł. Nawet ostatnia wzruszająca scena pożegnania ze zmarłą córką trochę przepadła na zatłoczonej postaciami scenie. A może tak właśnie miało być? Lear wycofany, całkowicie bezradny wobec starości i postępującej słabości? Cichy przestrachem, szukający bezskutecznie potwierdzenia tego, kim jest. Własnej tożsamości zagubionej w mroku tonącej świadomości. Bezbrzeżna samotność władcy jest tu odbiciem samotności wszystkich starszych ludzi, wykluczonych społecznie w nieustającej wojnie pokoleń. Dawne wartości odchodzą, a ich miejsce zajmuje pustka nowego. Starość jest niemedialna, izolowana, zapomniana, zrzucana na margines. A ma przecież swoje prawa. Dla Leara jest to prawo do naprawienia krzywd najmłodszej z córek. Do powiedzenie zwykłego przepraszam, do przyznania się do winy, do uzyskania odkupienia, ale i do godnego przeżycia ostatnich lat. Czy to znowu tak wiele?
   „Król Lear” Grzegorza Wiśniewskiego nie obłaskawia widza, nie głaszcze go prostotą formy i nie przymila jasnością interpretacji. Pozostaje wieloznaczny, niełatwy w odbiorze, miejscami eksperymentalny, nawet obrazoburczy. Może fascynować, ale i odrzucać. Zderza tradycję z nowoczesnym teatrem i wystawia  odbiorców na próbę. Paradoksalnie zwłaszcza tych starszych, którzy porażeni tempem i ostrością środków wyrazu mogą nie nadążyć za inscenizacją. Reżyser stał się mimowolnie Reganą i Gonerylą własnej adaptacji. Gdzie indziej jednak podejmować podobne próby, jeśli nie na Narodowej scenie?  

Tekst: Marek Zajdler, fot. Paweł Wodzyński/East News