Gra pozorów - "Wyjątkowy prezent" w Małej Warszawie, recenzja
Czy zdarzyło się Wam otrzymać kiedyś nietrafiony prezent? To właśnie przytrafiło się aroganckiemu Erikowi, który obchodzi w skromnym gronie swoje pięćdziesiąte urodziny. Jego żona Sabine przygotowała koguta w winie, przy stole zasiadł jego przyjaciel i wspólnik w interesach Gilles, a daleko mieszkające córki ograniczyły się do telefonów. Prezent od żony był przemyślany i uroczy – nawiązywał do pasji męża i świadczył o tym, że znają się nie od dziś. A prezent od przyjaciela, skonsultowany z całą firmą? Ten… narobił niezłego bigosu. Ale że cała sztuka na tym się zasadza, zbrodnią byłoby tu o tym pisać. „Wyjątkowy prezent” Didiera Carona przetłumaczony z wigorem przez Witolda Stefaniaka zainaugurował praską scenę Małej Warszawy, a wkrótce ruszy w Polskę.
Już od jakiegoś czasu Tomasz Sapryk dzieli swe zawodowe wyzwania na aktorstwo i reżyserię, którą nota bene dość często żenił z graniem we własnych spektaklach. Inscenizuje przede wszystkim komedie – w tym repertuarze czuje się mocny, z tego emploi jest też znany, nie dziwne więc, że widzieliśmy już zrealizowaną przez niego choćby „Czarną komedię” Petera Shaffera, „Zacznijmy jeszcze raz” Aleksandry Wolf, a ostatnio „Goło i wesoło” Sinclaire’a i McCartena oraz „Kumulację, czyli pieniądze to nie wszystko” Flavii Coste. W ostatniej z tych sztuk współpracował z Marcinem Bosakiem, w „Czarnej komedii” z Janem Wieczorkowskim, a do męskiego duetu dołączył tym razem niezwykle wszechstronną teatralnie Aleksandrę Popławską i zrobiło nam się trio jak znalazł, choć ostatnio kojarzone raczej z atmosferą wojenno-kryminalnych seriali.
Okazało się jednak, że i w wybuchowej komedii odnaleźli się znakomicie. Przerzucali ciętymi ripostami, żonglowali dowcipem, umiejętnie grali sarkazmem, bez ogródek walili prawdą między oczy, trzymali tempo, które choć na początku rozwijało się nieco wolno, to z każdą minuta nabierało prędkości. Marcin Bosak brylował na scenie, wznosząc na coraz wyższe tony swą irytację, niedowierzanie i wybuchając w spotkaniu z coraz to nowymi faktami. Elegancki impertynent wyraźnie nie nadążał z akceptacją kolejnych niespodzianek i w końcu pozostał mu jedynie telefon do mamusi. Aleksandra Popławska udanie wcieliła się w rolę wiernej, acz zdegustowanej mężem żony, ciut podporządkowanej, ale bardziej chyba dla świętego spokoju, niż ze strachu. Po godzinach realizującej swoje zachcianki, obłędnie prezentującej się w czerwonej sukni (brawa za tę kreację dla Anety Suskiewicz) i ze stoickim spokojem rozładowującej rosnące między mężczyznami napięcie. Jan Wieczorkowski był na scenie trochę jak u siebie, wyluzowany, naturalny, wpadł przecież do najlepszego kumpla na urodzinową imprezę. A że zaryzykował i nie kupił krawata? Przyjdzie mu wygłosić jeszcze kilka sądów i rewelacji, którymi zburzy sielską atmosferę, ale wszystko niemal od niechcenia, mimochodem, jakby nie wywracał właśnie przyjacielowi świata do góry nogami.
Tekst Didiera Carona swoim nagłym momentem zwrotnym przypomina sztukę „Imię” Matthieu Delaporte’a i Alexandre’a de La Patellière’a. Tutaj to jednak nie imię jest powodem kłótni i słownych salw między przyjaciółmi, ale naprawdę wyjątkowy prezent. Kiedy się jednak dobrze zastanowić, to czy znów taki wyjątkowy, skoro można go bez problemu nabyć za niecałą stówkę? Kontrowersyjny z pewnością. Dyskusyjny. Odważny. Z całą pewnością nie nadający się na prezent dla przyjaciela, o którego akceptację wkrótce będzie się zabiegać. Czy jednak prezent zawsze powinien sprawiać radość obdarowywanemu? W teorii temu ma właśnie służyć. Wydaje się, że istniały prostsze sposoby na przekazanie Erikowi przesłania. Ale w tym jednym wypadku można przymrużyć oko, bo autor musiał znaleźć powód, dla którego dogadujący się dotąd ludzie zrzucą maski, abyśmy stali się świadkami kaskady wyznań. To one spowodują, że nasz bohater zobaczy się oczami innych i zdziwi jak fałszywy obraz siebie samego zdołał wykreować w swej wyobraźni. Aż dziw bierze, że tak dużo czasu zabrało najbliższym mu osobom, żeby mu to przekazać.
„Każdy człowiek jest zagadką dla swego bliźniego” powtarza za Dickensem Jan Wieczorkowski. A przecież patrząc na bohaterów „Wyjątkowego prezentu” wydawałoby się, że Erika można czytać jak z otwartej księgi. Widać czasem potrzebny jest silny wstrząs, abyśmy nie trwali w samouwielbieniu i ujrzeli się takimi, jakimi widzą nas inni. Cenna może być to lekcja, o ile zdołamy wyciągnąć z niej jakiekolwiek refleksje. Jeśli zaś taką lekcję podaje nam w lekkim komediowym tonie Tomasz Sapryk z doborową ekipą aktorską, to pozostaje przyklasnąć i cieszyć się płynącym ze sceny inteligentnym humorem. Gdyby coś w nas zostało, tym lepiej.
Tekst Marek Zajdler, fot. Aliaksandr Valodzin/East News