Nasz teatr logo

Czy trzeba iść na święto chleba? - "Napis" w Teatrze Ateneum, recenzja

Czy ktokolwiek z nas lubi być publicznie obrażany? Nie sądzę. Trudno więc dziwić się panu Lebrun, którego oburzył dotyczący go wyjątkowo obelżywy napis. Napis wyryty w windzie eleganckiej kamienicy, do której przeprowadził się z żoną z przedmieść ledwie dwa tygodnie wcześniej. A teraz obok narysowanego serca z inicjałami ST i tekstu „śmierć faszystom” pojawił się tam nowy – „Lebrun=chuj”. Któż mógł to zrobić? I czemu? Nowy lokator nie zamierza tego tak zostawić i za wszelką cenę stara się dociec komuż zalazł za skórę. Odwiedza więc kolejnych szanowanych mieszkańców rezydencji, którzy sugerują pomyłkę, zemstę, a może nawet przestrogę skierowaną do nich samych. Lebrun pod wpływem żony postanawia zaprosić noszących się wielkopańsko sąsiadów na wieczorek zapoznawczy, aby takie sytuacje nie powtarzały się w przyszłości. Nie zamierza jednak odpuścić i prowadząc prywatne śledztwo brnie w stronę konfrontacji.
   Tak w skrócie przedstawia się fabuła sztuki Géralda Sibleyrasa „Napis”, którą w stołecznym Teatrze Ateneum wyreżyserował Artur Tyszkiewicz. Sztuki, którą skradł nie tylko moje serce, ale przede wszystkim przeponę. Dawno bowiem nie widziałem równie dobrze zrealizowanej i wyśmienicie zagranej komedii. Wysmakowanej, nie obrażającej inteligencji widza, nie wspierającej się tanimi sztuczkami i efekciarstwem, ale iskrzącej błyskotliwymi dialogami, wspaniale wykreowanymi postaciami i tak bardzo trafnej społecznie. Wydawałoby się, że tekst napisany przeszło dwadzieścia lat temu powinien się już delikatnie zestarzeć. I choć fragmenty o nie tak już znowu popularnej jeździe na rolkach, czy traktowaniu przecinania pępowiny przez ojca jako novum są może lekko passé, to szerszy wydźwięk tekstu  w dobie powszechności social mediów stał się paradoksalnie znacznie bardziej aktualny. 
   Reżyser trafnie określił ów spektakl jako „studium utraty myślenia indywidualnego na rzecz myślenia zbiorowego”. Dodałbym: myślenia zdroworozsądkowego przeciwstawionego stadnej bezmyślności. Młode małżeństwo na dorobku wkracza do świata nowobogackich elit, teoretycznie otwartych na nowe idee, pomysły i znajomości, w praktyce skostniałych, zanurzonych w konwenansach i starających się za wszelką cenę dotrzymać kroku zmieniającym się w imię politycznej poprawności modom. Zderzają się ze ścianą niechęci, z ograniczonym, hermetycznym myśleniem, przyklejonymi uśmiechami, łatkami, bezpodstawnym szufladkowaniem i klasyfikowaniem, ksenofobią, nietolerancją i porażającym kabotyństwem. A może tak właśnie wygląda życie elit? Lebrunowie mogą wybrać płynięcie z prądem lub stanięcie okoniem, co przypomina dylemat tytułowego bohatera innej francuskiej sztuki „Kim jest pan Schmitt?” granej ostatnio we Współczesnym. W dzisiejszych czasach coraz trudniej przychodzi nam obrona indywidualnych przekonań, a nawet języka. Cywilizacja, media, zwłaszcza te społecznościowe wymuszają na nas pewien standard powszechnego myślenia i zachowania, które należy reprezentować, by nie zostać publicznie napiętnowanym. Poprawność polityczna rozszerza wciąż granice nakazując używanie feminatywów i niebinarnego języka, narzucając proekologiczne postawy oraz ruch, najlepiej w postaci biegania lub pływania na SUP-ie, a zarazem uwalnia nas od trosk promując ciałopozytywność i slow life. Mieszkańcy kamienicy podążają z nurtem powtarzając nic nie znaczące komunały, bo „tak pisali w gazecie” – „tyle się na świecie dzieje”, „rolki są ludyczne”, „żyjemy w społeczeństwie wielonarodowym”… Epatują wyświechtanymi formułkami „tolerancji i jawności”, które nijak się mają do rzeczywistości, dywagują o haptonomii, nie mając o niej pojęcia, na pokaz używają neutralnego słowa „czarny” i broń Boże nie mają nic przeciwko Arabom. Są hipokrytami z zahamowaniami i niezdarnymi ambicjami, bardziej podli, niż się na pierwszy rzut oka wydaje i niewątpliwie głupsi, niż podli. Pani Lebrun aspiruje do tego „lepszego” świata i gotowa jest na poświęcenia - w końcu co ją kosztuje pójście na święto chleba? Pan Lebrun ulepiony jest jednak z twardej gliny i konwenanse ma, z przeproszeniem, w dupie. Rzeczy nazywa po imieniu, prawdą wali między oczy za nic mając kurtuazję i konwenanse. Ale to też droga donikąd, zwłaszcza gdy przesadnie się zagalopuje. O co więc warto walczyć, a kiedy pójść na kompromis? Na to pytanie każdy musi odpowiedzieć sobie sam.
   „Napis” to aktorskie show całej obsady. Grzegorz Damięcki cudownie gra pauzą, drobnymi gestami zakłopotania i wystudiowaną pozerską pewnością siebie pana Cholley. Jego sceniczna małżonka Emilia Komarnicka-Klynstra niezwykle przekonująco wciela się w energiczną, ale i zblazowaną paniusię z zadartym noskiem. Są nowocześni, ekstra i cool, a na dodatek mają „żelazne zasady”. Przezabawny w swej roli Krzysztof Tyniec jako jedyny pod wpływem alkoholu zrzuca maskę politycznej poprawności - wychodzi zeń gbur, cham i prostak z umiłowaniem do orzeszków i obrzucania innych, najlepiej faszystowskim, błotem. Jego żona, pełna hipokryzji pani Bouvier w brawurowej kreacji Marzeny Trybały jest zgodnie ze słowami aktorki „intelektualnie sprawna inaczej”. Zakochana we wszystkim co nowe i europejskie czerpie swą wiedzę z mediów i chłonie ją, niczym gąbka, ukrywając głupotę za nic nie znaczącymi frazesami. Pięknie zagrane. Na ich tle państwo Lebrun są oceanem naturalności. Świetna Paulina Gałązka robi co może, by powstrzymać towarzyską katastrofę, z podziwu godną cierpliwością wyszukuje tematów zastępczych, ale i jej „siądą nerwy”. Pan Lebrun w perfekcyjnym wykonaniu Bartłomieja Nowosielskiego jest do bólu autentyczny – sfrustrowany, rozdrażniony, a w końcu naprawdę rozeźlony atmosferą wszechobecnego zakłamania i intelektualnej pustki, czemu daje nader dosadnie wyraz. Wspaniała gra zespołowa, wszystko w punkt, w tempo, raz wyhamowane i przemilczane, kiedy indziej wybrzmiałe gestem, czy świętym oburzeniem. Uczta dla oka i ucha.
    Teatr Ateneum swymi ostatnimi realizacjami zawiesił poprzeczkę bardzo wysoko. I znów do niej doskoczył. „Napis” dogonił swój czas i „dzisiaj kiedy mamy Europę” mówi także o nas. O naszej chęci przypodobania się innym, o podążaniu za modami i pokazywaniu się w jak najlepszym świetle. O udawanym blichtrze, cukierkowych fasadach, witrynach wystawowych w mediach społecznościowych, fałszywych obrazach i „leguralnych” wyjazdach na Mauritius. O hipokryzji ludzkiej, która potrafi po gombrowiczowsku dorobić gębę niemal każdemu. I tylko od nas samych zależy, czy poddamy się nurtowi. Bo czy naprawdę „chociaż raz w życiu trzeba być na święcie chleba”?

Tekst Marek Zajdler, fot. Wojciech Olkuśnik/East News