Nasz teatr logo

W bebechach teatru - "Czego nie widać" w Teatrze Komedia, recenzja

„Czego nie widać” nie gościło na scenie Teatru Komedia od przeszło 36 lat. Królowa fars Michaela Frayna, sędziwego dziś nestora gatunku, uchodzi za jego najwybitniejsze dzieło. Klasykę, która mimo iż napisana w 1982 roku wciąż broni się dzielnie i zapewnia teatrom komplety publiczności. Nie dziwne więc, że oglądaliśmy już w Polsce przeszło 50 różnych inscenizacji, a ich końca - nomen omen - nie widać. Miałem okazję w przeszłości dwukrotnie oglądać ową opowieść o „teatrze w teatrze” – rewelacyjne przedstawienie Macieja Englerta w Teatrze Współczesnym ze wspaniałym Krzysztofem Kowalewskim, Martą Lipińską i Bronisławem Pawlikiem, a dziesięć lat później w stołecznym Teatrze Powszechnym sztukę reżyserowaną przez Juliusza Machulskiego z Krystyną Jandą, Kazimierzem Kaczorem i Zbigniewem Zapasiewiczem. Po kolejnych dwudziestu latach nadszedł czas na zmierzenie się z pamięcią przeszłości  - tym razem w inscenizacji Piotra Cieplaka w Teatrze Komedia. Reżyser realizował dawniej „Żołnierza Królowej Madagaskaru” w Teatrze Horzycy w Toruniu, a potem „Słomkowy  kapelusz” w stołecznym Powszechnym, tak więc z farsą jest za pan brat. Do Frayna przeskoczył prosto z Becketta, ale jak powiedział „ma poczucie wewnętrznej harmonii, gdyż w przejściach pomiędzy sztukami znajduje poczucie pełniejszego sposobu na opowiadanie o świecie.”
   „Czego nie widać” to reżyserskie wyzwanie, niezwykle trudny realizacyjnie tekst. Powiedziałbym nawet, że to wyżyny farsowej wirtuozerii. Dziewięcioro aktorów grających de facto podwójne role, ośmioro drzwi, jedno okno, parędziesiąt rekwizytów, w tym talerz sardynek i telefon. Dużo tego. Prowincjonalna grupa aktorska przygotowuje spektakl „Co widać”, stąd scenografia przedstawia teatralną dekorację. W pierwszym i trzecim akcie obserwujemy ją od frontu podczas próby generalnej, a potem końcowego przedstawienia trasy objazdowej. W akcie drugim historia toczy się za kulisami jednego z popremierowych wystawień, tak więc na dekorację patrzymy „od kuchni”. Stąd właśnie „teatr w teatrze”. Frayn śmieje się z przywar środowiska i z humorem portretuje charakterystyczne typy. Mamy więc reżysera z kompleksem „boga”, aktora, który musi mieć wszystko dokładnie wyjaśnione, ale i takiego, który hołduje zasadzie „jakoś to będzie”. Jest pijaczek, który znika, gdy jest potrzebny, przygłuchy, który słyszy tylko, jeśli zechce, inspicjent palący się do grania i ślepawa, która gubi soczewki w najmniej odpowiednim momencie. Do tego grzeczności cedzone przez zęby, wymowne spojrzenia, zapominany tekst, gorące romanse i chaos za kulisami, który wdziera się z przytupem na scenę. „To jest farsa. To jest teatr. To jest życie.” - mówi sceniczny reżyser Lloyd. Nic dodać.
   Precyzyjny, niemal zegarmistrzowsko ułożony timing farsy w połączeniu z nagromadzeniem rekwizytów i elementów scenicznych wymaga od aktorów uważnej, a nade wszystko zespołowej gry. Wyraziste postacie sprzyjają uwypukleniu poszczególnych ról i bawią nie tylko widza, ale i samych wykonawców, którzy znają ten świat od podszewki. Z dużym dystansem parodiują niejako samych siebie, czego najlepszym przykładem jest Adam Ferency w roli Seldona. Na czoło wybija się urocze zagubienie, gwiazdorska niefrasobliwość i sardynki w dekolcie Dotty w wykonaniu Elizy Borowskiej, żywiołowość Garry’ego Rafała Zawieruchy granicząca niekiedy z szaleństwem, komiczność, szczere zaangażowanie i olbrzymia wrażliwość szarej myszki Poppy Agnieszki Skrzypczak oraz bosko reżyserska kreacja Sławomira Grzymkowskiego. Swoją drogą w czasach poprawności politycznej aż dziw bierze, że nikt nie ocenzurował jeszcze tej postaci, bo jej zachowanie budzi zarówno śmiech, jak i pewien niesmak. Nie pozostają w tyle słodko-głupiutka Brooke Anny Smołowik, lekko fajtłapowaty Frederick Oskara Hamerskiego, zalatana i próbująca powstrzymać klęskę Belinda Lidii Sadowej i ujmująco nieporadny Tim Macieja Czerklańskiego. Ich ostro wyrysowane postaci Frayn otoczył zgranymi slapstickowymi gagami, które wciąż bawią, choć za trzecim razem jakby nieco mniej. Czego tu nie ma? Związywane ukradkiem sznurowadła, opadające spodnie, znikające i pojawiające się flaszki, latające w powietrzu strażackie topory, godzący w zadki kaktus, szejk z prześcieradeł, dowcipy z telefonem, bukietami kwiatów, pełne spectrum klasycznych żartów z brodą.
   Pierwszy akt farsy jest zawsze najtrudniejszy, akcja dopiero się zawiązuje przygotowując podkład pod rollercoaster wydarzeń w dalszej części. Nie wiem, czy to zmęczenie, czy mitologizowane wspomnienie przeszłości, ale jednak pierwszy akt w inscenizacji Piotra Cieplaka nieco nużył, tak jakby aktorzy nie zdążyli jeszcze wejść na właściwe obroty. Część publiki śmiała się do rozpuku, ale kilkoro nie wróciło już po przerwie na salę. Ze szkodą dla siebie, bo spektakl wyraźnie rozkręca się w dalszej części, by w ostatnim fragmencie osiągnąć prawdziwe crescendo. Teatralna trupa próbuje zagrać przedstawienie, mimo iż wszystko dokoła wali się w gruzy, mylą się rekwizyty, teksty i role, rozpada dekoracja, następuje istne pandemonium. Chaos rzeczywistości staje się chaosem teatru, którego nikt nie potrafi już okiełznać. Wszelkie próby zaprowadzenia ładu potęgują tylko wszechobecny bałagan. Przewrotny to paradoks obserwować zaprogramowany w najdrobniejszym szczególe totalny rozgardiasz. W końcu opadną jednak teatralne maski, a widzom udzieli się lekko melancholijny ton finału.
   Piotr Cieplak połączył zespół aktorski Komedii w zgrany mechanizm, w farsie utkanej na faktach pokazał żywą tkankę teatru - całe piękno jego nieprzewidywalności i emocji, jakie wyzwala. Spektakl musi jeszcze odrobinę okrzepnąć, aby w pełni wydobyć nie tylko rubaszny rechot, ale i ten głębszy tragikomiczny śmiech widowni. Aby, zgodnie z wolą reżysera, wybrzmiały wszystkie jego tony. „Czego nie widać” udowadnia, że farsa nie powinna być traktowana jak błahostka, nie musi kojarzyć się z bylejakością i tandetą. To skomplikowany utwór sceniczny na drzwi, rekwizyty i bardzo dobrych aktorów. Aktorów, którzy wchodzą nie tam, gdzie trzeba, przynoszą nie to, co powinni i usilnie starają się nas przekonać, że nie potrafią w ogóle grać. Aktorów, z których finalnie wychodzą normalni ludzie, z ich wadami, słabościami i grzeszkami. Farsa fars jest bowiem nadzwyczaj uniwersalną opowieścią o człowieku.

Tekst Marek Zajdler, fot. Paweł Wodzyński/East News