Nasz teatr logo

Geniusz zła - "Geniusz" w Teatrze Polonia, recenzja

Jerzy Stuhr zapowiedział rolą w „Geniuszu” pożegnanie z teatrem. Chcielibyśmy wierzyć, że jest w tym przekora, czy droczenie się z publicznością, ale sądzę, że to przemyślana decyzja. Biorąc pod uwagę aktorską i pedagogiczną karierę Stuhra, wybór sztuki Tadeusza Słobodzianka stanowi dlań idealną puentę, świadome postawienie kropki nad i. Rola Konstantego Stanisławskiego, twórcy najważniejszej w XX wieku koncepcji gry aktorskiej – tej, na której wychował się Stuhr i którą z powodzeniem przekazywał kolejnym pokoleniom młodych adeptów sztuki scenicznej – jest swoistym hołdem dla „metody”, jak i sparafrazowaniem, a może podsumowaniem zawodowej drogi Jerzego Stuhra.
   Akcja dramatu rozgrywa się nocą 20 grudnia 1937 roku, dwa dni po 59. urodzinach Stalina kreowanego w spektaklu przez Jacka Braciaka. Znajdujemy się w gabinecie przywódcy ZSRR, którego umowny klimat stworzyła scenografia Natalii Kitamikado. Odtworzone z pietyzmem biurko Józefa Wissarionowicza umieszczono na schodkowym podwyższeniu tonącym w bukietach kwiatów wstawionych do siermiężnych wiader, za nim mapę rosyjskiego imperium, jak przystało na Wielkiego Wodza. U spodu prosty rozstawiany stół z krzesłami, a z boku niewielkie biurko osobistego asystenta Aleksandra Nikołajewicza Poskriobyszewa, w którego wcielił się Paweł Ciołkosz. Konstanty Stanisławski czeka na „audiencję” w przedsionku wraz z Płatonem Michajłowiczem Kierżencewem – w tej roli Łukasz Garlicki – przewodniczącym Komitetu ds. Sztuk przy Radzie Komisarzy Ludowych, czyli głównym cenzorem w Kraju Rad. Przyszli właściwie w tej samej sprawie – Stanisławski chce wstawić się u dyktatora za swoimi przyjaciółmi: Bułhakowem, Erdmanem i Meyerholdem, którego petersburski teatr właśnie kazano zamknąć po paszkwilu Kierżencewa opublikowanym w „Prawdzie” pod znamiennym tytułem  „Obcy teatr”. W tym samym czasie Stalin podpisuje wyroki rozstrzelania trzech tysięcy ludzi i wypytuje swego zausznika o szczegóły mordu na carskiej rodzinie chwaląc skrupulatność i metodykę działania. Spotkanie tej czwórki nie miało oczywiście miejsca, powstało jedynie w wyobraźni Tadeusza Słobodzianka, ale jak to u niego, oparte o historyczne postaci i znane fakty bardzo niebezpiecznie zbliża się do wydarzenia prawdopodobnego. Więc co by było gdyby?
    Jerzy Stuhr i Jacek Braciak toczą słowną grę, inteligentną zabawę w kotka i myszkę, pełną kurtuazji i szacunku. Konstanty Stanisławski miał wówczas 74 lata, był niemal równolatkiem Stuhra. Od zawału serca podczas „Trzech sióstr” Czechowa niemal dziewięć lat wcześniej, nie występował już na scenie, ale prowadząc Moskiewski Teatr Artystyczny i Państwowy Teatr Operowy cieszył się zaufaniem władz i niepodważalnym autorytetem. Im starszy tym bardziej schorowany, rozrzutny, ale i śmiały – takim zapamiętała go historia. Takiego Stanisławskiego widzimy też w Teatrze Polonia. Być może kilka lat temu Stuhr zagrałby tę rolę inaczej, dziś właściwie jest sobą – przygnieciony ciężarem chorób i wieku, zatopiony w myślach przychodzi do Stalina bez obaw. Stuhr i Braciak ulepieni są z tej samej gliny, hołdują w zawodzie podobnym wartościom. Nie grają, po prostu są, bardzo ludzcy, codzienni, niemal familiarni. Sprawiają wrażenie, jakby nie włożyli w pracę zbyt wielkiego wysiłku, nie stosują efekciarskich sztuczek, są niesamowicie prawdziwi. Tu i teraz prowadzą fascynującą, naturalną rozmowę – Stanisławski stara się podejść Stalina i przygotować grunt pod swą prośbę, a radziecki dyktator zgadza się przyjąć chwilowo rolę ucznia. W zamian za wstawiennictwo Stalina, Stanisławski snuje refleksje o naturze aktorstwa, zdradza sekrety „metody działań fizycznych” i pokazuje jej elementy w wystąpieniach innych przywódców światowych: Hitlera, Churchilla, czy Piłsudskiego. Subtelnie przemyca „sztukę intonacji”, poddenerwowany złośliwością tekstu Kierżencewa bierze udział w teatrzyku przemocy, ma odwagę wspominać o niesprawnej ręce Józefa Wissarionowicza, a nawet zwracać się do niego przymilnym „moja złota rybko”. Jego otwartość i bezpretensjonalność zjednują mu sympatię Stalina, który traktuje Stanisławskiego z ogromną estymą i szacunkiem. Bolszewicki dyktator w wykonaniu Braciaka nie ma w sobie nic z obrazu krwawego szaleńca utkanego stereotypami w naszej wyobraźni. Jest inteligentnym, cierpliwym i ciekawym świata człowiekiem, który do perfekcji opanował sztukę manipulacji. Podskórne grubiaństwo wychodzi z niego wraz z rzucanymi mimochodem przekleństwami, podejrzliwość i potrzeba posiadania kontroli w zdawkowych, niemal przypadkowych pytaniach o to „kto”, „komu” i „kiedy” coś powiedział wywołujących dreszcze i przestrach rozmówców. Jednocześnie sprawia wrażenie ciepłego i sympatycznego, jest jak wąż w Raju - mówi niemal uwodzicielskim głosem podszytym jedynie wyobrażeniem potencjalnego niebezpieczeństwa, które wybrzmiewa zwłaszcza w pauzach. Natura socjopaty da jednak o sobie znać gwałtownym wybuchem, który przyznam – robi wrażenie. Zwłaszcza gdy po chwili wszystko wraca do normy, jakby nic się właściwie nie wydarzyło. Pozostaną tylko decyzje podejmowane jednoosobowo za zamkniętymi drzwiami już bez umizgów i fałszywej ugodowości, choć wciąż tym samym spokojnym tonem. 
   Wrażenie robi także niemal służalcza postawa Kierżencewa w wykonaniu Łukasza Garlickiego, który płaszczy się i mizdrzy przed obliczem Stalina w niemal karykaturalny sposób, zrzucając odpowiedzialność na innych, gdy tylko nadarzy się ku temu sposobność. Płaczliwy i drżący o własne życie brnie przez pole minowe rozmowy z radzieckim przywódcą tuszując zdenerwowanie powtarzanym po wielokroć „aliści”. Towarzysz „Aliści” to środowiskowy żart Tadeusza Słobodzianka, który uwiecznił tym samym charakterystyczne sformułowanie nestora polskiej krytyki teatralnej Jacka Sieradzkiego. Poskriobyszew Pawła Ciołkosza jest trochę cieniem dyktatora, wyprzedzającym jego myśli, wyciągającym gdy trzeba notatki i haki na przesłuchiwanych, nagrywający rozmowy magnetofonem ukrytym w biurku, podającym beznamiętnie kolejne przerażające dokumenty do podpisu i realizującym bez wahania wszelkie polecenia. Pozostaje jednak z boku, oddając pole dwóm głównym bohaterom wieczoru.
   W Polonii oglądamy teatr klasyczny, perfekcyjnie dopracowany i ukierunkowany na człowieka. Stanisławski mówił, że „sztuka zaczyna się tam, gdzie nie ma roli, a jest „ja” w założonych okolicznościach sztuki”. I widać, że twórcy się temu myśleniu podporządkowali. Aktor ma działać, nie myśleć. Geniusz Stanisławski uczy Stalina świadomego korzystania z fajki, Braciak w ostatniej scenie przyswaja słowa Stuhra, teatr miesza się z rzeczywistością, sceniczne metagry ułożone przez Słobodzianka mrugają do nas okiem. Olbrzymi stół i dwie drobne postaci na jego krańcach, jak Władimir Władimirowicz na ostatnich zdjęciach z Kremla. W Rosji pewne rzeczy są stałe.  Drobny płomień w głębi sceny, ledwo oświetlona twarz uczłowieczonego tyrana, wobec którego ku własnemu przerażeniu odczuwamy nić sympatii. Geniusz zła, który jak feniks z popiołów odradza się ciągle na wschodzie. 

Tekst Marek Zajdler, fot. Marek Zajdler i Paweł Wodzyński/East News