Lekcja dorosłości - "Koronacja" w Teatrze Collegium Nobilium, recenzja
Na scenie dziewięć postaci, wszystkie
delikatnie wykolejone, jedne z nieleczonymi traumami, drugie wciąż szukające swojej
życiowej drogi, niektóre zblazowane, inne w marazmie codzienności, a części po
prostu brakuje odwagi, by spojrzeć prawdzie w oczy. Łączy ich jedno – nie potrafią
rozmawiać. Tak szczerze, prawdziwie, bez niepotrzebnych emocji mówić o swoich
uczuciach, potrzebach, pragnieniach. Starsi już nawet nie próbują, młodsi wciąż
nie potrafią. Izabela Kuna wzięła na reżyserski warsztat wczesną sztukę Marka
Modzelewskiego „Koronacja” i wystawiła ją na deskach Teatru Collegium Nobilium jako
spektakl dyplomowy studentów IV roku aktorstwa dramatycznego stołecznej Akademii
Teatralnej.
Wybór z jednej strony odważny, bo to
spektakl śmiały obyczajowo, jak na młodych adeptów sztuki aktorskiej, z drugiej
strony, jak zaznaczyła Kuna, nie było w tym filozofowania - wzięła bliski jej
tekst na dziewięciu aktorów, z których każdy ma możliwość wykazania się na
scenie. Głównym bohaterem opowieści jest Maciek Borowiecki (w tej roli Jakub
Dmochowski), trzydziestolatek wychowany w tradycyjnej patriarchalnej wiejskiej
rodzinie, z ojcem alkoholikiem (Adam Stasiak), wiecznie zatroskaną matką (Maria
Kłusek) i dawno niewidzianą siostrą (Lucyna Frączek), która mieszka gdzieś w
Ameryce. Z zawodu jest lekarzem, ale głównie dlatego, żeby zadośćuczynić
ojcowskiej woli. Szczerze nie znosi pracy w warszawskim pogotowiu, wolny czas
poświęca fotografii zapominając przy okazji o żonie (Karolina Zawistowska),
którą zdradza na lewo i prawo. Zagubiony życiowo, stłamszony oczekiwaniami
rodziców i otoczenia, nie mogący odnaleźć swojego miejsca w świecie bije się z
myślami i własnym alter ego – Królem (Aleksander Łyś), nieodłącznym towarzyszem,
który jako jedyny ma odwagę mówić co myśli, tyle że nikt poza Maćkiem go nie
słyszy. Kolorytu barwnych charakterów dopełniają dawna koleżanka, a obecnie kochanka
Maćka (Jessica Walecka) oraz pacjentka, pijąca sąsiadka rodziców, pani Krysia
(Julia Flisińska) wraz ze swym synem Piotrkiem, który uwspółcześniony przez
Kunę przechodzi kryzys tożsamości i pragnie stać się Luizą (Julia Bukała).
Maciek ucieka przed odpowiedzialnością, pragnie wyzwolić się spod
rodzicielskiego parasola i jarzma nieudanego z własnej woli małżeństwa. Szuka
siebie, swojej drogi, swoich potrzeb. Ciut późno. Trudno stwierdzić, czy
katalizatorem zmian jest wracająca znienacka siostra, czy kilka upojnych chwil
z kochanką, czy ciągłe nagabywania Króla, ale wreszcie zaczyna działać.
Przechodzi metamorfozę i robi wreszcie to, czego sam chce, a nie to, czego
oczekują od niego inni. I jak to często bywa, upojony nagłą wolnością rzuca się
na główkę do basenu bez wody. Na własne życzenie niszczy istniejący porządek i
wpada w jeszcze większe bagno. Bardzo to nierozsądne i bardzo życiowe, powinien
porozmawiać z moją byłą żoną. Stojąc nad umierającym ojcem nie jest w stanie
nawet interweniować, bezwolny, tłumiący w sobie odrazę, całkowicie
nieprzygotowany do roli głowy rodziny, którą wkrótce przyjdzie mu pełnić. Smutny
to obraz.
Izabela Kuna zadbała o to, żeby młodzi aktorzy poczuli się scenicznie
zaopiekowani. Modzelewskiego nie da się zagrać skromnie i bez rekwizytów,
dlatego Jakub Zwolak przygotował scenografię z rozmachem, a jej centralnym
punktem uczynił wielkie łóżko. Choreografią zajęła się Anna Hop, kostiumy i
charakteryzacje przygotowała Monika Kaleta, światło wyreżyserowała Jacqueline
Sobiszewski, a muzyką napisał Mateusz Dębski. Ekstraklasa. Aktorom pozostało
tylko uwierzyć w siebie i pokazać z jak najlepszej strony. Tym to trudniejsze,
że tak naprawdę ciężko polubić którąkolwiek z postaci – wszystkie mają coś za
uszami, każdą chciałoby się z osobna trącić i przemówić do rozsądku. I choć
wszyscy wyszli z tego egzaminu obronną ręką, to nie sposób nie wspomnieć o
wspaniałej matce Marii Kłusek, wątłej kobiecinie przytłoczonej ciężarem
męża-pijaka, biegającej między kuchnią a szafą, żyjącą w poczuciu misji chrześcijańskiej
cięrpiętnicy, która gorsze chwile leczy łzami i za wszelką cenę chroni swoje
potomstwo. W młodej dziewczynie zobaczyłem steraną życiem matkę-Polkę, chapeau bas.
Uwagę zwracał także Aleksander Łyś, którego Król wprowadzając do spektaklu element
brutalno-humorystyczny szczęśliwie uniknął skupienia na sobie nadmiernej uwagi.
Brawa za odwagę i naturalną grę należą się też Jakubowi Dmochowskiemu i Jessice
Waleckiej, bo choć nagość jest częścią zawodu aktorskiego, to nie każdemu
przychodzi się zmierzyć z tym już na dyplomie. Karolina Zawistowska, która jeszcze
na próbie medialnej wydawała się mocno zestresowana, po zagraniu kilku spektakli
wyraźnie odnalazła się w roli zaniedbanej żony. Doceniam też poświęcenie młodych
aktorów w ilości wypalonych papierosów, bowiem reżyser w tym względzie nie
zamierzała ich oszczędzać. I może czasem na scenie było jeszcze za głośno (ach,
ta młodzieńcza energia), może czasami dałoby się zagrać z większą lekkością,
ale to dopiero początek ich aktorskiej drogi, która – o czym jestem przekonany
- będzie usłana różami. Tak, są tam też ciernie.
Tekst
„Koronacji” brzmi dziś równie świeżo, jak w chwili, gdy był pisany. Izabela
Kuna starała się pokazać głębię ludzkich relacji, zwłaszcza tych rodzinnych,
najbliższych, a przez to często najtrudniejszych. Wypunktowała nasze lęki i
braki w komunikacji, niewypowiedziane pragnienia i usilne utrzymywanie
rodzinnego status quo. Czasem tonem zabawnym, a czasem gorzkim do bólu. Do
prawdziwej, świadomej dojrzałości trzeba dorosnąć i choć moim zdaniem dla Maćka
Borowieckiego jest już za późno, to młodzi aktorzy są na najlepszej drodze, by
walczyć o swoje marzenia.
Tekst i fot. Marek Zajdler