Nasz teatr logo

Rodzina jakich wiele? - "Kiedy stopnieje śnieg" w TR Warszawa, recenzja

Śmierć najbliższej osoby zawsze pozostawia ślad. Gdy jest to śmierć samobójcza dziecka zostawia dodatkowo otwartą, niezabliźnioną ranę i morze pytań. W traumę domowej wielopokoleniowej tragedii wrzuca nas w TR Warszawa Katarzyna Minkowska spektaklem „Kiedy stopnieje śnieg”. Sugestywnie pokazuje jak bardzo różnie odreagowujemy stratę i jak tkwiące w ludziach mechanizmy obronne nie pozwalają im zaakceptować brutalnych faktów. Jednocześnie dramatyczne wydarzenia i nagromadzone emocje dają siłę do uzewnętrznienia skrywanych żalów z przeszłości. A stąd już tylko krok, by zza starannie wypolerowanej fasady rodzinnej sielanki wywlec na światło dzienne kłamstwa i zadawnione konflikty.
   Koncepcja scenariusza nawiązuje do klasyków, z których na pierwszy plan wysuwa się głośne „Festen” Thomasa Vinterberga, które jako „Uroczystość” doczekało się teatralnej adaptacji Grzegorza Jarzyny, zresztą także na deskach TR Warszawa, w 2001 roku. Oto przed nami kolejne spotkanie rodzinne, którego powodu początkowo nie znamy, ale które przerodzi się pomału w czarną komedię o śmierci, traumie i skomplikowanych rodzinnych relacjach. Tekst do scenariusza zaczerpnięto częściowo z autentycznych doświadczeń reżyserki i rozmów, czy raczej kłótni przy rodzinnym stole, ale po prawdzie każdy z nas może znaleźć tu fragmenty, w których zobaczy jak w lustrze własne wspomnienia. Senior rodu (świetny Mirosław Zbrojewicz) kontestujący wszystkich i wszystko, wchodzący bez pardonu w spory i wygłaszający święte prawdy, miejscami bezlitosny, trochę już zrezygnowany domem, który „chuj wie jak się trzyma, dlaczego i po co”. Jego żona (uroczo podobna do wszystkich starszych matek Maria Maj) żyjącą ułudą „dobrego domu”, skupiająca się tylko na gotowaniu i pełnych brzuchach domowników oraz – co akurat pokoleniowo dość dziwne – miłości do „Gwiezdnych wojen”. Jej bratowa (rewelacyjna Magdalena Kuta) narzekająca na zdrowie, ale dziwnie żwawa, gdy potrzeba; żebrząca o uwagę dorosłej córki, z którą relacje pozostają dalekie od choćby poprawnych. Czy tak ciężko wyobrazić sobie podobne postaci w rzeczywistości?
   Rodzinę dotyka tragedia – samobójcza śmierć wnuczki, córki, bratanicy, najmłodszej, kochanej, bliskiej. Spotykają się, by wspólnie przeżywać żałobę, pocieszyć rodziców, niestety kiepsko im to wychodzi. Różnice pokoleniowe, doświadczenia życiowe, a może po prostu odmienne charaktery sprawiają, że każdy z nich przywdziewa inną zbroję, obiera inną strategię radzenia sobie z bólem, który zgromadzony w jednym pomieszczeniu musi po prostu wybuchnąć. Rozpacz ojca, stupor matki, wyparcie, racjonalizm, gniew, śmiech, zapisywanie w filmowe obrazy, wywlekanie grzechów przeszłości, mimowolne szukanie winnych – pełen przekrój postaw, które wymieszane w tyglu gwałtownie eksplodują uwypuklając splątane relacje członków rodziny. Ta konfrontacja bywa zabawna, bowiem spektakl nie stroni od, niekiedy czarnego, humoru, ale znacznie częściej przytłacza skrywanymi przez lata emocjami, czy mrocznymi tajemnicami starszego pokolenia. Po sielankowej scenie portretowej, w której wszyscy uśmiechnięci i zadowoleni pozują niczym do pamiątkowego zdjęcia, postawieni pod ścianą muszą wreszcie przyznać, że coś nie funkcjonuje, nie działa. Że ich wzajemna komunikacja przez lata opierała się na banałach, na kliszach językowych i choć nadal starają się wyszukiwać tematy zastępcze, to nagromadzone przez lata wzajemne pretensje wrócą jak bumerang i uderzą z całą siłą. Twórcy podkreślają zwłaszcza brak wspólnego języka, zwłaszcza języka emocji, co de facto uniemożliwia międzypokoleniowe porozumienie i ostatecznie nie przynosi ukojenia.
   Zachwyciła mnie strona wizualna spektaklu, która nie tylko podbija autentyczną grę aktorską, ale też nadaje kontekstów i znaczeń uzupełniając, a czasem dekonstruując treść przedstawienia. Wyświetlane na ścianach i kilku telewizorach rodzinne filmy z przeszłości przypominają nam o sielance sprzed lat. Przenikają tam także obrazy stłuczonych luster i torów kolejowych pokrytych śniegiem, który wciąż prószy, tyle że z dołu do góry. Jakby czas mógł się jeszcze cofnąć i odwrócić bieg zdarzeń. Podobny zabieg zastosowano przy odtwarzaniu meczu piłkarskiego, ale tutaj biegający wstecz zawodnicy mieli jedynie zasugerować bezsens i jałowość ich obserwowania – ot, kolejny temat zastępczy, byle nie poruszać tego, co bolesne. Jednocześnie obecny jest z nami obraz zapisywany w kadrach kamery Janusza Szymańskiego przez jedną z bohaterek, skłóconą z matką młodą reżyserkę (Justyna Wasilewska). Rodzinne spotkanie ubiera ona od razu w formę gotowych scen filmowych, co ma stanowić formę ucieczki przed porażającą rzeczywistością. To jej zawdzięczać będziemy wzruszającą, choć ostatecznie złudną finałową scenę. W tle aktorom towarzyszy olbrzymia pralka - będzie ona stanowić dla matki (Aleksandra Popławska) rodzaj samotni, ucieczki, a nawet swoistej kapliczki poświęconej córce. To tam będzie mogła się schronić przed światem i powtarzać mechanicznie codzienne czynności w nadziei, że wszystko dokoła jest tylko koszmarnym snem. Ojciec (Tomasz Tyndyk) będzie w niej zamknięty niczym w rodzinnej matni, schowany jak wcześniej pod stołem, uwięziony jak biegający w kołowrotku chomik, prący do przodu bez sensu, uciekający, by paść wyczerpanym. Wirujący bęben, zniekształcony dodatkowo światłami Pauliny Góral, to ostateczna kwintesencja domowego tygla, w którym mieszają się pokolenia, języki, słowa, problemy i traumy. 
   „Kiedy stopnieje śnieg” to spektakl gęsty, nieprzyjemnie dotykający, podskórnie gryzący, bo pokazuje jak wiele niewygodnych rzeczy potrafimy zamiatać pod dywan, ukrywać latami, jak bardzo nie potrafimy rozmawiać z najbliższymi nam osobami. I choć scenarzyści starali się rozluźnić atmosferę żartobliwymi wstawkami, to jednak klimat, podkreślany jeszcze muzyką Wojciecha Frycza, przybija. Aktorzy bardzo udanie i naturalnie odtworzyli wielopokoleniową rodzinę w kryzysie, ale jedna rzecz nie pozwoliła mi zanurzyć się w tej historii z pełnym przekonaniem – wybór samobójczej śmierci nastolatki, dziecka, wnuczki, jako tematu przewodniego, omijanego, bądź trywializowanego podczas tej specyficznej rodzinnej stypy. Prawdą jest, że nie doświadczyłem podobnej traumy, jednak ciężko mi sobie wyobrazić dziadka, którego bardziej niż wspieranie rozpaczającego syna interesuje los pozostałych 420 pasażerów zatrzymanego pociągu, czy wynik meczu Cracovii. Jeśli pominiemy ten jeden szczegół, to warto wybrać się do TR Warszawa, by przyjrzeć się naszym relacjom z najbliższymi i zacząć rozmawiać, póki chcemy się jeszcze wzajemnie słuchać.
   
Tekst Marek Zajdler, fot. Paweł Wodzyński/East News