Nasz teatr logo

Tempus fugit - "Nasze czasy" w Teatrze Dramatycznym w Warszawie, recenzja

Gdy miała 20 lat samoloty uderzyły w wieże World Trade Center. Gdy miała 30 lat brała udział w realizacji czterech przedstawień mierząc się z Mrożkiem, Brandysem, Hasem i Sienkiewiczem. Gdy miała 40 lat od roku była posiadaczką Paszportu Polityki „za spektakle intymne i czułe, w których łączy perspektywę osobistą z ważną tematyką społeczną”. Nie inaczej jest w najnowszym przedstawieniu reżyserowanym przez Weronikę Szczawińską na deskach Teatru Dramatycznego w Warszawie.
   „Nasze czasy” to opowieść o upływającym czasie, a raczej forma artystycznego sprzeciwu wobec niesprawiedliwego traktowania wieku przez kulturę i obyczajowość współczesności. Szczawińska zrezygnowała z linearnej historii. Zamiast tego zaproponowała zbiór luźnych scen, które czerpią z Annie Ernaux, Georgesa Pereca, filmów Agnes Vardy i cytują całą gamę tekstów literackich. W mniej lub bardziej wyraźny sposób nawiązują także, a niekiedy parodiują klasykę performance’u. Widać tu wpływ scenografa Karola Radziszewskiego, który wniósł do spektaklu spojrzenie artysty wizualnego. W wymiarze teatralnym przedstawienie jest więc zamkniętą i powtarzalną całością, ale ze względu na elementy happeningu zmienia się i pozostaje otwarte na nieoczekiwane zdarzenia. W takie wydarzenia włączana jest także delikatnie publiczność czemu sprzyja usadzenie jej dookoła sceny i pozostawienie zapalonych świateł. O możliwości niegroźnej interakcji informuje na początku najmłodsza w zespole Helena Urbańska i to ona rozpoczyna spektakl parafrazą performance’u Mariny Abramović spędzając na krześle nieruchomo jedną minutę vis a vis wybranego widza.
   Czas się dłuży. Uwiera. W dobie ciągłej pogoni, bombardowani informacjami, kolejnymi piknięciami w telefonach mamy go wciąż za mało. A już wyjątkowo rzadko obcujemy z nim sam na sam w ciszy skupiając się tylko na jego przemijaniu. Reżyserka niejako w kontrze pozwala nam zanurzyć się w czasie i odczuć jego upływ na własnej skórze. Kolejne aktorskie happeningowe „minuty” czerpią pełną garścią z idei „One Minute Sculptures” Erwina Wurma. Czego my tu nie mamy? Malowanie ciała farbą, oplatanie folią, zanurzanie głowy w wypełnionym wodą wiadrze z ciałem w bakasanie, bieganie, zaplatanie koszulek, przelewanie wody z dzbana, fizyczne ćwiczenia na cabriolecie – pełen przekrój performance’u, który największe wyzwanie stawia publiczności w 5-minutowym fragmencie powtarzalnych czynności. Czas płynie wówczas niemiłosiernie długo, wręcz boli, wzrok kieruje się od aktorów do innych widzów w poszukiwaniu ratunku, ręce chcą się czymś zająć, a w głowie świdruje pytanie „co tu się, do cholery, wyrabia?”. Czas nas gniecie, uciska, dokucza i krępuje. Światło nie pozwala uciec w cień. Czujemy się trochę jak w kultowej scenie „Rejsu” Marka Piwowskiego – nic się nie dzieje. A jednocześnie jesteśmy w tym czasie wspólnie i razem go doświadczamy.
   „Minuty” wizualne przeplatają się z osobistymi słownymi „minutami” wygłaszanymi przez aktorów z podestu niczym na rzymskiej agorze. Każdy z nich ma własną, indywidualną, zakładam, że powstałą według swojego pomysłu „minutę”, której tematem przewodnim jest upływający czas. Jego nieuchronny bieg zbliża nas do myślenia o tym, ile go jeszcze zostało i zastanawiania się, jak ukazalibyśmy naszą „minutę”? Aktorzy występujący pod własnymi imionami przedstawiają jego upływ przez własne intymne doświadczenia: te miłosne, te bolesne, te gorzkie i te nostalgiczne. Odmierzają czas oddechami, zakochaniami, kolejnymi rolami teatralnymi. Stanowi to dla Szczawińskiej podbudowę dla rozmowy o wieku i to na tym skupiają się dłuższe sceny, którym częstokroć nie brak poczucia humoru. W jednej z nich czworo aktorów, dobranych specjalnie, aby dzieliły ich mniej więcej dziesięciolecia, dzieli się osobistymi wspomnieniami, które kształtowały ich samych, czy ich pokolenia. Gdy jedni przeżywali katastrofę w Czarnobylu, innych nie było jeszcze na świecie. Gdy jedni zdawali egzaminy w szkole teatralnej, inni święcili już triumfy na scenie. Gdy jedni brali dawniej kredyt na dom z ogrodem, inni, gdy będą w ich wieku obejdą się jedynie smakiem. Zmiany pokoleniowe w pigułce.
   Reżyserka nie byłaby sobą, gdyby nie poruszyła kwestii gender - w tym wypadku postrzegania starzejącego się ciała kobiety i mężczyzny, a przede wszystkim postrzegania tego zjawiska w kulturze i języku. Niezwykle zabawna była rozmowa przy lustrze Waldemara Barwińskiego z nagim Piotrem Wawrem Jr i ich konstatacja o oczach, jako najszybciej starzejącym się męskim organie. Zapadł w pamięć miejscami pastiszowy bieg Anny Szymańskiej eksponujący podrygujący biust i drwiący komentarz Heleny Urbańskiej wyszukujący wszelkich określeń damskich piersi obecnych w języku w powiązaniu z wiekiem.
   Konwencję spektaklu przełamuje obecność ubranej w przybrudzone farbą futro, żywiołowo gestykulującej Małgorzaty Niemirskiej, która nie uczestniczy w akcjach happeningowych, a wkracza na scenę z zaplecza burząc zastany układ. Jest przedstawicielką tradycyjnego teatru, zabawnie narzeka na nowinki wspominając dawne czasy, tradycyjne kostiumy i scenariusze. Siedząc w samochodzie słucha nagranych niegdyś przebojów i wspomina przeszłość. Raz jeszcze rzuci się w wir tańca, ale gdy jej sekwencję powtórzy w swej interpretacji młoda Helena Urbańska, Niemirska przyzna z sympatią: „Będziesz lepsza”. Przychodzi pokoleniowa zmiana, nowe środki wyrazu, czas płynie, idzie nowe. Czy na pewno lepsze?
   Weronika Szczawińska nadal eksperymentuje szukając nowych form wyrazu artystycznego. W najnowszym spektaklu w Teatrze Dramatycznym stara się oswoić upływ czasu i dotknąć przez jego pryzmat odbierania wieku. Indywidualne, często intymne spojrzenie przenika z uniwersalnymi refleksjami, ale w formie ucieka od tradycyjnego teatru sięgając po sztukę performatywną. Ta zaś na teatralnej scenie podskórnie niepokoi, gryzie i choć trudno się uwolnić od jej obrazu, to jednak pozostaje pytanie o jej przystępność. Czy to wciąż jeszcze teatr, czy może bardziej kantorowskie poszukiwania, które wybiegają daleko poza jego granice? Zobaczyłem z pewnością coś nieszablonowego, miejscami błyskotliwego, zrealizowanego odważnie i z humorem, a jednak wciąż nie wiem co o tym finalnie myśleć.
 
Tekst Marek Zajdler, fot. Karolina Jozwiak/Teatr Dramatyczny