Nasz teatr logo

Wieszcz w szafie - "Wypiór" w Teatrze Syrena, recenzja

„Upirz za życia ma dwa serca i czerwony kark, i kiedy umiera, to jedno tylko serce z nim ginie, a drugie żyje i jest powodem jego wędrówek pośmiertnych” pisał Oskar Kolberg. Motyw wampira jest obecny w naszej kulturze od zawsze, nie tylko w legendach i dawnych podaniach, w historycznych doniesieniach o życiu i zwyczajach naszych przodków, chętnie pojawia się też w literaturze czy w kinematografii. Średniowieczny wąpierz to zwykle istota przerażająca, ale nade wszystko fascynująca. Tytułowy bohater książki Grzegorza Uzdańskiego „Wypiór”, której adaptację wystawiono w Teatrze Syrena jest jednak zgoła inny. Oczywiście nadal przesypia dzień w mroku (choć akurat szafy), żywi się krwią i próbuje - bezskutecznie - stosować hipnozę na swoich ofiarach, ale bynajmniej nie trwoży. Nasz krwiopijca to sam Adam Mickiewicz, który żyjąc w XXI wieku w Warszawie, w małym mieszkaniu na Placu Zbawiciela, prowadzi przyziemne życie, pozbawiony weny i raczej daleki od romantycznych porywów serca. Mickiewicz wreszcie zrzucił gorset Wieszcza pokazując nam się od ludzkiej strony, jako kochliwy, niewierny mąż, niezbyt odpowiedzialny ojciec i zadufany w sobie egoista. Trochę figlarz i żartowniś, który przyziemne potrzeby załatwiać musi szperając w śmietniku z odpadami medycznymi szpitala przy Banacha.
   Adam (niezwykle wypiórzo-magnetyczny, refleksyjny i nostalgiczny Przemysław Glapiński) na co dzień mieszka z Martą (charyzmatyczna i diabelnie uzdolniona wokalnie Natalia Kujawa) i Łukaszem (autentyczny w swej roli Marek Grabiniok), parą trzydziestolatków, którzy przeżywają kryzys w swoim związku. Obecność Mistrza Romantyzmu nie pomaga im jednak w próbach ratowania związku – w końcu ciężko jest żyć w nieustannym trójkącie. Tym bardziej, gdy Łukasz jest niespełnionym poetą, a Marta toczy wielogodzinne dysputy z lokatorem z szafy pisząc książkę o towianizmie. Nie mamy w tej historii zbyt wielu zwrotów akcji, nie ma romantycznych uniesień. Są konfrontacje, szczere wyznania, rozmowy, piosenki i piosenki… A wszystko trzynastozgłoskowcem Uzdańskiego, którego adaptacji podjął się Jacek Jabrzyk w wersji bardzo współcześnie brzmiącej uczty muzycznej. Współcześnie, gdyż w aranżacjach Mariusza Obijalskiego oprócz musicalowych utworów dominują rapowe, czy raczej hip-hopowe kawałki. 
   W „Wypiórze” oglądamy również Agnieszkę Rose i Jacka Plutę, którzy wcielają się w szereg postaci zmieniając w ekspresowym tempie kolejne kostiumy. Oboje nadali niezwykłej dynamiki przedstawieniu – aż trudno uwierzyć, że na scenie spotykamy tylko pięcioro aktorów. Wspaniale uzupełniali się jako figlarne jerzyki, rewelacyjnie odegrali marionetkową dyskusję dyrektora muzeum z profesor Klicką, ale i indywidualnie stworzyli także przezabawnych bohaterów – w pamięci utkwił zwłaszcza nocny stróż i nadpobudliwy kot Eks Pluty oraz matka Marty sparodiowana przez Rose.
   Reżyser doskonale wykorzystał małą i nieoczywistą przestrzeń sali Bistro Teatru Syrena do stworzenia zupełnie innego w odbiorze spektaklu. Aktorzy grali nie tylko na małej scenie w bezpośrednim kontakcie z widownią, ale i krążyli dookoła, pojawiali się przy barze lub dochodził do nas jedynie ich stłumiony głos zza ściany. Ciężko było usiedzieć spokojnie, potrzeba rozglądania się czy wstawania z krzesła w podążaniu za aktorami stała się częścią przedstawienia. Na scenie Anna Maria Karczmarska postanowiła umieścić wielkie, barwne poduchy w kształcie wampirzej szczęki i dłoni oraz małe emotikonowe poduszki prosto z social mediów, w których wojowała Marta. Jest kolorowo i zabawnie, a na scenie pojawia się nawet monstrualnych rozmiarów tabliczka czekolady… Niesamowite wrażenie robiły także światła Artura Wytrykusa, ale żeby je w pełni docenić należało usiąść przy barze ;)
   Tomasz Filipczak z zespołem dopilnował, by pięknie wybrzmiały wszystkie piosenki, choć przyznam, że najbardziej ujęła mnie Natalia Kujawa w rozbujanej bossa novie „Jak wrogowie” oraz Agnieszka Rose w porywającej i energetycznej „Emigracji” w formie pastiszowej arii operowej. I chociaż rapowane kawałki były trudne w odbiorze, być może nie zabrzmiały jak gangsterski rap z Bronksu, to jednak użycie w tej konwencji trzynastozgłoskowca podbiło dodatkowo kontrast między wielkim wieszczem Mickiewiczem a współczesną Warszawą.
   Syrena zaskoczyła komediową barwą spektaklu i nieoczywistym doborem muzycznych stylów. Jacek Jabrzyk udanie zderzył górnolotny romantyzm i współczesną treść tekstu Uzdańskiego z żywiołową grą aktorską i przerysowanym, ironicznym wykonaniem części piosenek. Mieszanka iście wybuchowa, która dzięki zaangażowaniu oraz przy wyraźnie dobrej zabawie aktorów przeniosła ich pozytywną energię na widownię. Do pełni szczęścia zabrakło tylko podmiany ograniczających widoczność kolumn na szklane, ale cóż, nie można mieć wszystkiego. 

Tekst Małgorzata Kurnicka, fot. Michał Żebrowski/East News