Nasz teatr logo

Rozkoszna ramota - "Dom otwarty" w Teatrze Polskim w Warszawie, recenzja

Krystyna Janda ma słabość do komedii Michała Bałuckiego, które dość często określane są nieprzychylnym mianem ramot. Po „Klubie kawalerów” w Teatrze Telewizji i „Grubych rybach” w Teatrze Polonia została zaproszona, aby uświetnić 111. rocznicę powstania Teatru Polskiego w Warszawie i zrealizować tu jedno ze swoich marzeń – „Dom otwarty”.  W pakiecie otrzymała niemal cały zespół aktorski, choreografa z Krakowa i odpowiednie środki, bo produkcyjnie jest to spektakl niezwykle wymagający. Czy jednak  tekst z 1883 roku może być dziś jakkolwiek aktualny?
   Historia – jak to u Bałuckiego – osadzona została w mieszczańskim środowisku. Na scenie drobiazgowo odtworzony przez Macieja Preyera bogaty salon krakowski - olbrzymi wschodni dywan, sofy i ludwikowskie krzesła, szachowy stolik, pianino, drapowane zasłony, kryształowe kieliszki, bujne rośliny, Francja elegancja. W tak pięknych wnętrzach mieszkają państwo Żelscy, stateczni i ułożeni obywatele prowadzący dość monotonne, żeby nie rzec nudne życie dziewiętnastowiecznej klasy średniej. Powodowana tą nudą pani domu (Anna Cieślak) podpuszczona nieco przez bywalczynię Pulcherię (Ewa Makomaska) przekonuje domowników do prowadzenia domu otwartego i zorganizowania „wieczorku z tańcami”. Cóż jednak począć, gdy znajomych jak na lekarstwo? Żelscy zdają się na innych i z pomocą wodzireja Fikalskiego (wyciskający z postaci 110% możliwości i siódme poty z siebie samego Szymon Kuśmider) wydają bal. Niestety zaproszeni goście okazują się hordą nader wymagających nieznajomych, przybyli kawalerowie lekko wadliwi, a zatrudniona obsługa podkrada srebrne łyżeczki. Do tego dochodzi tajemnicza różowa karteczka, która ostatecznie przechyla czarę goryczy zamieniając wieczór w towarzyską klapę, której owoce przyjdzie zbierać  Żelskim jeszcze czas jakiś.    
   Satyra oryginalnie uderzać miała swym ostrzem w dążenia mieszczaństwa do pokazania się w towarzystwie, do wystawnego życia ponad stan. Bałucki napisał prostą dość historyjkę, w której głównym komediowym akcentem poza dobrymi, choć nieco przyprószonymi czasem dialogami, są silnie wyrysowane postacie. Mamy tu całą galerię typów – jest i kulawy, i garbaty, i sepleniący, i pijany i cała czwórka pokręconych panien Ciuciumkiewiczówien. To właśnie na tych charakterystycznych bohaterach skupia się humor spektaklu, a prym wiodą wspomniany Szymon Kuśmider jako Fikalski, znakomity Adam Biedrzycki jako Wicherkowski, rewelacyjna Katarzyna Skarżanka jako Ciuciumkiewiczowa i mający skromniejszą rolę Modest Ruciński jako zalotnik Wróbelkowski. Na tak jaskrawym tle bledną nieco trochę poważniejsze i stateczne postacie pięciorga gospodarzy balu. Z drugiej strony udana komedia jest sukcesem całej obsady, a aktorzy Teatru Polskiego udowodnili, że w graniu zespołowym czują się jak ryby w wodzie i świetnie uzupełniają na scenie. Najbardziej żal pracy Emila Wesołowskiego, który na próbach „torturował” aktorów tanecznymi układami mazura, kadryla, walca i poloneza, ale na ich efekt widz zwraca uwagę tylko, gdy barwny korowód wkracza do salonu. Tańce w umieszczonej w tle sali balowej są zbyt oddalone i umykają uwadze, choć mimo tego rzucił się w oczy szalony walc Mieci Elizy Borowskiej z mocno zakłopotanym Adolfem, czyli debiutującym na scenie Polskiego Ignacym Lissem. Wydaje się, że w tym przypadku realizacja telewizyjna miałaby nad teatralną przewagę, częstując widza choćby przebitkami z drugiego pomieszczenia – tak mam wrażenie zmarnowania ciężkiej harówki aktorów.    
   Reżyser wprowadziła też na scenę samego Bałuckiego (Wojciech Czerwiński), który przesiaduje po kątach, podnosi upuszczone kotyliony i podpatruje własną sztukę. Janda podkreślała, że tym przedstawieniem chciała oddać sprawiedliwość autorowi, który choć nie osiągnął poziomu Fredry, to jednak w latach 70. i 80. XIX wieku święcił triumfy i wystawiano go niemal wszędzie. Zaatakowany przez modernistów z Rydlem na czele utracił popularność, a pogardliwie określana bałucczyzna stała się synonimem teatralnej szmiry. Pisarz popadł w depresję, której kulminacyjnym momentem była samobójcza śmierć na krakowskich Plantach. Finałowa scena spektaklu ma zgoła odmienny odbiór – publika nie znająca życiorysu Bałuckiego ma przeświadczenie, że jest to gest rozpaczy po obejrzeniu własnego dzieła i kwituje wystrzał gromkim śmiechem. I z miejsca przenosimy się do kabaretu Olgi Lipińskiej. Czy taki planowano efekt?
   „Dom otwarty” ma być przyjemnością dla publiki i mam wrażenie, po trosze dla Krystyny Jandy. Nie można mu odmówić uroku, sprawnej reżyserii, rozmachu inscenizacyjnego i właśnie owej przyjemności z oglądania. Niby charaktery ludzkie się nie zmieniają – plotka, zawiść, czy zazdrość towarzyszą nam i dzisiaj, a jednak czuć, że to opowieść z dawno minionego czasu. Nawet gorzka refleksja o ludzkiej małostkowości, czy wręcz podłości nie sprawi jednak, że spektakl zostanie z nami na dłużej. A może nie musi? W końcu dawniej grywali w „Domu otwartym” Bielicka, Gołas, Michnikowski, Jędrusik, Pokora i wielu wspaniałych polskich aktorów. Być może więc tak rzadko grywana, ekskluzywna scenicznie komedia Bałuckiego ma być po prostu radosnym świętem teatru i dobrą zabawą? To zadanie spełnia z nawiązką. Widać nie zawsze trzeba kruszyć mury.

Tekst Marek Zajdler, fot. Wojciech Olkuśnik/East News