Nasz teatr logo

Mogę wszystko - "Czekając na dzień" w Teatrze Polskim w Warszawie, recenzja

Czy można opowiedzieć coś nowego o Holokauście? Czy wracanie i ciągłe przypominanie o losie narodu żydowskiego wobec tragedii Ukrainy, Gazy, czy licznych konfliktów w Afryce nie jest tylko głosem wołającego na puszczy? Twórczynie sztuki „Czekając na dzień” nie uciekają się do ferowania wyroków, czy generalizowania, skupiają się na człowieku i jego historii. Na cywilu wrzuconym wbrew sobie w wir szaleństwa wojny. W tym właśnie tkwi siła przekazu nowego spektaklu Teatru Polskiego w Warszawie.
   Muzeum Polin zorganizowało w ubiegłym roku wystawę „Wokół nas morze ognia”, która opowiadała o losie dwunastu żydowskich cywilów wciągniętych wbrew sobie w wojenną pożogę i dramacie powstania w warszawskim getcie. W jej ramach postanowiono zrealizować przedstawienie teatralne, którego scenariusz opierałby się o zapiski jednej z nich. Stella Fidelseid przeżyła powstanie i likwidację getta, a krótko potem spisała swe wspomnienia z traumatycznych przeżyć. Tekst „Pozostałam w gruzach. Moje wspomnienia z okresu kwiecień-grudzień 1943” trafił w ręce Anny Skuratowicz i Anny Mikłasz-Pisuli, które rozszerzyły treść spektaklu o zapis wywiadu, którego Stella, już pod zmienionym nazwiskiem Stefanii Milenbach udzieliła na emigracji w Brazylii krótko przed swą śmiercią, niemal 50. lat po wojnie. Ten zabieg okazał się zbawienny, bo pozwolił autorkom stopniować napięcie, wprowadzać niezbędne pauzy i nie przeszarżować ze skrajnymi emocjami, o co przy tej tematyce nie trudno. Do współpracy realizatorskiej zaproszono Teatr Polski w Warszawie i tak po jesiennej prapremierze w Polin, spektakl zagościł właśnie na scenie kameralnej przy Karasia.
   Historia życia Stelli Fidelseid opowiadana jest z dwóch perspektyw – pierwsza z nich wciąga widza w akcję i wstrząsające doświadczenia życia w getcie. Dorota Bzdyla wciela się w młodą Stellę – obserwujemy kolejne schronienia w piwnicach i na strychach w okolicy Wołyńskiej, przemykanie zagruzowanymi ulicami, walkę o pożywienie, ucieczki przed Gestapo, rosnące poczucie beznadziei, frustracji i przemożny lęk przed śmiercią. Bezpieczne bunkry odczuwa bardziej jak więzienie z ich przemożną duchotą, klaustrofobicznym ściskiem, namacalnym strachem i świadomością bycia ledwie zbędną „gębą do nakarmienia”. Sekundę później musi walczyć jak lwica o dostęp do jednego jedynego okienka gwarantującego bezpieczeństwo, zaszczuta, przerażona, pozostawiona sama sobie. A wkrótce pojawi się jeszcze dziecko… Dorota Bzdyla oddaje całą sobą okrucieństwo egzystencji w getcie, gwałtownie przyspiesza opowieść pozbawiając się niemal tchu, rozbieganym wzrokiem i niemal obłąkanym spojrzeniem wypatrując niebezpieczeństwa, by za chwilę paść wyczerpana i uspokoić narrację. Rozogniona twarz staje się nagle szara, beznamiętna, zrezygnowana i jedynie w oczach widać ogromną determinację. Usłyszymy wówczas już tylko szept przestraszonej, tkwiącej w matni istoty ludzkiej, która wszelkimi sposobami uparcie chce się utrzymać przy życiu. 
   Drugą perspektywę przedstawia Grażyna Barszczewska, która jako Stefania na dalekiej emigracji wspomina swoje przeżycia przeszło 50 lat po wojnie. Wydarzenia, które naznaczyły jej los, odebrały bliskich, tkwią w niej nadal głęboko i tak wyraźnie, jakby rozegrały się wczoraj, lecz nie złamały jej ducha. Niemal bez emocji relacjonuje zrekonstruowane po latach losy swego męża Lolka, którego widziała ostatni raz nad ranem 24 kwietnia. Z nostalgią wspomina smak cienkich kawałków chleba, kupionych przez znajomego za woreczek złotych plomb. Spokojnym, wyważonym głosem starszej pani powraca do koszmarów młodości i pokazuje, że w każdym człowieku tkwi ogromna siła.
   Opowieść Stelli-Stefanii nie jest wyrysowana na bohaterskich sztandarach. Uczciwie pokazuje, że w skrajnych warunkach jesteśmy w stanie zrobić wszystko, by przetrwać. Gryźć, drapać pazurami rzeczywistość, odmówić jedzenia chorym i ciężarnym, zostawić innych na śmierć, nawet ulec zezwierzęceniu, ale żyć. Bez ofiar się nie obejdzie, nawet tych najtrudniejszych pozostawiających ciernie w sercu i duszy, a jednak z perspektywy czasu koniecznych. Bohaterka nie waha się wspominać denuncjatorów, czy bezczeszczących zwłoki, dla których cel uświęcał środki. Żydów, którzy odmawiają jej pożywienia, bo nie zna jidysz, bo nie jest jedną z nich. Przy tym wszystkim po latach pozostaje jasną, optymistyczną osobą, która pielęgnuje wspomnienia, ale nie waha się korzystać z radości wyszarpanego z trudem życia.
    Spektakl opiera się na emocjach i słowie. Ascetyczna scenografia Julii Skrzyneckiej pozwoliła wybrzmieć historii i nie przytłoczyć jej zbędnymi elementami. Jednocześnie drobnymi zabiegami bardzo obrazowo ukazała atmosferę uwięzienia i grozę getta podkreśloną pojawiającymi się na ekranie wizualizacjami zgliszcz. Niewielka przestrzeń bunkra i skromny stolik z boku sceny stworzyły bardzo intymną atmosferę opowieści, która płynnie przechodziła z dramatycznych realiów wojny do wyciąganych z pamięci wspomnień. Aktorki uzupełniały się wzajemnie, często na zasadzie kontrastu, nie pozwalając utknąć przedstawieniu w jednostajnym tempie.
   „Czekając na dzień” ilustruje heroiczną walkę o życie. Tym bardziej poruszającej, że opisywanej z perspektywy pojedynczej osoby, której udało się przejść przez piekło. Skromnej dziewczyny, której koszmar getta pozwolił odnaleźć w sobie siłę i wiarę, że „trzeba mierzyć się ze wszystkim”. Towarzysząc Stelli w jej cierpieniu utwierdzamy się w przekonaniu, że na wojnie nie ma zwycięzców, a najbardziej dotyka ona zwykłych, prostych ludzi. Szkoda tylko, że historia niczego nas nie uczy i ciągle są tacy, którzy zdają się o tym nie pamiętać. Przewrotną ironią losu jest, że znaleźć ich można także w Tel Awiwie.

Tekst Marek Zajdler, fot. Piotr Molęcki/East News, Jacek Domiński/Reporter