Nasz teatr logo

Piekło codzienności - "Nawrócony" w Teatrze Klasyki Polskiej, recenzja

Teatr Klasyki Polskiej czerpie w repertuarze z utworów – jakżeby inaczej – klasyków. Często są to sztuki powszechnie znane, ale niekiedy wyszukuje perełki, których próżno szukać na innych scenach, nawet w odległej przeszłości. Nie inaczej jest i tym razem. Piotr Gralak zaadaptował i połączył w zgrabną całość dwa teksty Bolesława Prusa – „Powiastki cmentarne” i „Nawróconego”. Pierwszego z nich nigdy nie próbowano nawet wystawiać w teatrze, drugi przemknął niezauważony przez scenę w latach 40-tych i ponownie w 1967 roku w formie słuchowiska radiowego. Ot, wszystko. Wydobyte z zapomnienia i subtelnie scalone pokazują inną twarz Aleksandra Głowackiego, realisty i reportażysty skłonnego do sięgania po nadprzyrodzone zjawiska, sny i mary. 
   Bohaterem łączącym obie historie jest Łukasz (Sławomir Orzechowski), obrzydliwy skąpiec i sknera, który nie splamił się w życiu dobrym uczynkiem, oszczędzający na wszystkim co przyziemne, a jednocześnie gromadzący i zagarniający dobra innych dla samego faktu ich posiadania. Nie inaczej jest z kamienicą odebraną bezprawnie córce, z którą sądzi się przeciągając sprawę i wyszukując coraz to nowe kruczki przy pomocy swego przyjaciela, adwokata Kryspina (Maciej Wyczański). Ten stracił już dawno praktykę, ale trochę z nudów, a trochę z przyzwyczajenia broni jeszcze najtrudniejszych spraw za liche, bądź żadne nawet wynagrodzenie. To właśnie ta szemrana para spotyka się w kawiarni z Sędzią (Michał Jarmicki) i Prokuratorem (Bartosz Turzyński), by przy ponczu pograć wspólnie w preferansa. Obaj starają się wyraźnie przypodobać Sędziemu, który nie tylko zgarnia pełną pulę, ale i na suchą szklaneczkę narzekać nie może. Ośmielony alkoholem urzeka kompanów opowieścią - w tak sprytny sposób reżyser wprowadza „Powiastki cmentarne”. Ta część spektaklu to popis aktorski Michała Jarmickiego, którego jowialne „panie dobrodzieju” przywodzi od razu na myśl fredrowskie „mocium panie”, a zagłobiańska postawa pijaka-gawędziarza zjednuje mu sympatię. Wraz jednak z uzupełnianiem historii Stefana i Marii przez kolejnych rozmówców mająca na celu oczyszczenie z poczucia winy opowieść Sędziego obraca się przeciw niemu wyciągając na światło upiory przeszłości. Szukając odkupienia, po emocjonalnym, przypominającym spowiedź monologu, Sędzia pada rażony apopleksją. Sąd się dokonał. 
   Spotkamy go jednak ponownie na procesie „nawróconego” Łukasza w miejscu, gdzie „hultaje sądzą hultajów”. Do Piekła trafią uprzednio wszyscy prawnicy i to im przyjdzie wydać wyrok na starego skąpca. Z boku przysłuchiwać się będzie osądowi sam Diabeł (iście demoniczna Aurelia Sobczak) i co rusz wtrącać swoje trzy grosze sprowadzając Łukasza na manowce. Aktorzy wspaniale rozgrywają błyskotliwe dialogi, dwoją się i troją, by sknera uczynił choć jedną bezinteresowną rzecz w życiu potęgując humor coraz bardziej absurdalnymi bezskutecznymi próbami. Sławomir Orzechowski w dekadenckim szlafroku i nocnej szlafmycy, z woreczkiem listów zastawnych na szyi, wspaniale przechodzi od zagubienia, przez wrodzone postaci zacietrzewienie i zawziętość do pełnego bezradności niezrozumienia sytuacji. Mocno przerysowany i głośny adwokat Macieja Wyczańskiego przewraca oczami, biadoli, karci i rwałby pewnie włosy z głowy, gdyby tylko mógł. Na scenie pojawiają się także w różnych wcieleniach Gizella Bortel i Michał Barczak, których epizody przydają kolorytu akcji i dodatkowo uwypuklają paskudny charakter głównego bohatera. Reżyser pozostaje wierny tekstowi polskiej wersji „Opowieści wigilijnej” Dickensa także w jej mniej optymistycznym zakończeniu. I dobrze, bo Prus nie zamierza nas głaskać po główkach złudnymi nadziejami, tylko odziera z iluzji ludzką naturę. W końcu „piekło, jest dość podobne do Warszawy”, a „kary trapiące grzeszników są raczej dalszym ciągiem ich żywota, aniżeli jakimiś wymyślnymi mękami”. Przypomina o tym i Aurelia Sobczak, której świdrujący wzrok i cięty język nie pozostawia suchej nitki na rozpustnikach, miejskich urzędnikach, literatach i… teatralnych recenzentach. 
   Słowo uznania należy się oprawie spektaklu. Zacząć trzeba od świetnej muzyki napisanej przez Marcina Pospieszalskiego, która nie przytłacza, ale idealnie współgra z wydarzeniami na scenie ilustrując muzycznie kolejne wątki. Niekiedy wysuwa się wręcz na czoło, jak w iście chocholim tańcu zjaw i mar sennych starego dusigrosza, który rozpoczyna i kończy przedstawienie. Brawa za wykonanie na żywo należą się Filipowi Wałcerzowi (fisharmonia) i Michałowi Żakowi (flet), którzy spowodowali, że nuciłem wpadającą w ucho finałową melodię jeszcze długo po spektaklu. Kostiumy Kingi Kubiak przeniosły nas w realia dziewiętnastowiecznej Warszawy z jej carską dominantą w stroju urzędniczym i swojskim ubiorem prostych mieszczan. Jedynie w kreacji diabła pozwoliła sobie na odrobinę nonszalancji, która wkomponowała się w satyryczny charakter opowieści. Światła Rafała Wróblewskiego wydobywały to, co istotne i skrywały w cieniu to, co winno było umknąć - raz jeden rozświetliły nawet piekielne czeluście. Najtrudniejsze zadanie miała scenograf Anna Maria Macugowska, która pogodzić musiała kawiarniane wnętrze z zagraconym i zaniedbanym mieszkaniem Łukasza, a dodatkowo wieczną otchłanią. Z pomocą przyszedł jej reżyser, który umownie przeniósł wszystkie sceny do kamienicy bohatera, której nawet piekło było odzwierciedleniem. Dwupoziomowy, bizantyjski w rozmiarach narożnik stał się więc i łożem i miejscem sądu i salonikiem, a olbrzymie pufy spełniały wiele funkcji w zależności od potrzeb. Trochę niewykorzystany wydał mi się wielki ekran zajmujący lewą stronę sceny, na którym przez większość czasu wyświetlany był jednolity i mocno nieokreślony obraz. Ale być może zafrapowany akcją nie zwracałem nań należytej uwagi.
   Lekki, zabawny ton „Nawróconego” podszyty sarkazmem i groteską bije w ludzkie przywary, może nawet bardziej aktualne dziś, niż dawniej. W naszą chęć gromadzenia dóbr, posiadania i wiecznej pogoni za „czymś więcej” bez patrzenia na konsekwencje i człowieka. Nudnej ostatecznie i bezcelowej drogi, która dla wielu staje się sensem życia. Prus drwi z nas, wykpiwa, lecz nie daje prostych odpowiedzi. Nawrócony Łukasz nie daje się nawrócić - powraca z piekielnej otchłani w piekło codzienności i dobrze się z tym czuje. Refleksji nie starczyło na długo. Oby widzom posłużyła ciut dłużej.

Tekst Marek Zajdler