Beckett wiecznie żywy - "Czekając na Godota" w Teatrze Narodowym, recenzja
Siedemnaście lat minęło od poprzedniej warszawskiej premiery debiutu scenicznego Samuela Becketta „Czekając na Godota”. Tamtą realizację łączą z obecną trzy wątki – scena Teatru Narodowego, choć tym razem w mniejszej skali, Jerzy Radziwiłowicz, choć w zmienionej roli i tłumaczenie Antoniego Libery, który tym razem ustąpił reżyserskiego stołka Piotrowi Cieplakowi.
Na scenie ascetycznie - leżący kamień, bezlistne drzewo z metalowym pniem gdzieś na drugim planie i pojawiający się znienacka, zgodnie z Beckettowską wolą, wędrujący po nocnym nieboskłonie księżyc. Czarna podłoga, białe ściany i pustka sceny Studio. W tak bliskim kontakcie z widzem, przy tak znikomej scenografii po dwakroć zwracamy uwagę na wypowiadane słowa i aktorów. A tych początkowo jest dwóch – Estragon, czyli Gogo (Mariusz Benoit) i jego przyjaciel Vladimir, pieszczotliwie zwany Didim (Jerzy Radziwiłowicz). Włóczędzy w przydużych garniturach i melonikach zabijają czas rozmową i filozofowaniem w oczekiwaniu na tajemniczego Godota. Żaden z nich nie wie dlaczego czekają i żaden nie wie, czy ten, na którego czekają w ogóle istnieje i czy aby na pewno nazywa się Godot. Analizie tekstu Becketta poświęcono wystarczająco wiele stronic, a teatr absurdu przesiąknięty nim z definicji i tak nie daje się ująć w ramy jednej jedynej interpretacji.
Gogo jest bardziej rezolutny, rzutki, stara się zrozumieć niepojęte, szuka dziury w całym. Czasem robi się naiwny jak dziecko, a chwilę później narzeka na swój los: przyciasne buty, głód, czy powtarzające się co wieczór tajemnicze napaści. Mariusz Benoit budzi się czasem z letargu oczekiwania i z młodzieńczym błyskiem w oku wyszukuje coraz to nowe pomysły na spędzenie czasu. Żywy w gestach, pochylony nad rolą, cudownie zmienia nastroje, to radośnie poszukuje „drobnych utarczek”, to bawi się „szepcząc” i „szeleszcząc” słowem, to znów zapada w sobie ze wzruszeniem ramion i z westchnieniem przytakuje przyjacielowi. Didi ma jakieś przebłyski pamięci, czekanie wydaje się mu bardziej zasadne, jest stanowczy, opanowany, niekiedy drwiący z przyjaciela, by za moment przychylać mu nieba z prawdziwą życzliwością. Jednocześnie Jerzy Radziwiłowicz wydaje się bardziej zmęczony i zrezygnowany, a zarazem uparty w postanowieniu, by czekać do skutku. Jego wykrzyczane z rozpaczą „Nie mogę już!” pod koniec monologu w drugim akcie wstrząsa kwintesencją bezsensu istnienia. Poważny, mrukliwy, czasem osowiały i narzekający, ale zdolny do uśmiechu i pocieszania towarzysza w trudnych chwilach. Ich dialog jest niby o niczym, ale owe nic nie znaczące zdania tworzą sumę, która wydaje się straszna. „Teraz tu w tym miejscu i w tym momencie my jesteśmy całą ludzkością” - mówi Didi. Są na siebie skazani i nie mogą się po prostu rozejść, bo jako gatunek stadny, nie potrafią już bez siebie żyć. Zresztą wędrują - hmm… czy aby na pewno? - powiedzmy, że znają się wspólnie od niemal 50 lat, a stojąc pośrodku niczego stanowią dla siebie jedyną rozrywkę.
Przynajmniej do czasu, gdy na scenie pojawią się Pozzo (Cezary Kosiński) i obładowany tobołkami, ciągnięty przez niego na długim sznurze Lucky (Bartłomiej Bobrowski). Nowi znajomi podróżują trochę bez celu, a przynajmniej go nie ujawniają. Zwłaszcza władczy i dystyngowany Pozzo wzbudza w bohaterach strach, a jednocześnie nie mogą się oprzeć ciekawości, by poznać bliżej te dwa przedziwne indywidua. Cezary Kosiński ma w sobie coś demonicznego – nie znosząca sprzeciwu intonacja z jaką wypowiada słowa podszyte groźbą kary sprawiają, że autentycznie fascynuje i budzi niepokój zarazem. Chwilę później przybiera tony jowialnego wujka i wydaje się nawet przyjazny. Bartłomiej Bobrowski miotany na sznurze po scenie nie jest li tylko jej ozdobnikiem – poza szalonym, ekspresyjnym monologiem, którą napisał dlań Beckett, gra niewspomnianą w didaskaliach mimiką, przygarbionym, wychudzonym ciałem i wyciąga ze swej roli maksimum możliwości. Ciekawość dwojga włóczęgów zostanie nagrodzona nieporadnym tańcem zniewolonego Lucky’ego i jego parafilozoficzną tyradą, po której w bohaterach pozostaje jedynie lęk i przerażenie. Rozstają się tak nagle, jak przybyli, na niebie pojawia się księżyc, a na scenie mały chłopiec (bardzo dobry Franciszek Krupowicz), który oznajmia, że Pan Godot jednak dziś nie dotrze, ale obiecuje być jutro. Didi i Gogo rozważają samobójstwo i zakończenie żywota, ale odkładają realizację zamysłu na kolejny dzień. Nie mając nadziei, chcą odejść, ale pozostają w miejscu.
Akt drugi jest swoistą analogią pierwszego, repetycją gestów, melodii dialogów, pauz i ciszy. Zmiany są drobne, tkwiące w szczegółach – ot, kilka liści na drzewie, niemy Lucky, czy niewidomy Pozzo, ale w końcu „nic się nie dzieje”. Gogo i Didi zatarli w pamięci, że w tym samym miejscu czekali już wczoraj. Mnożą pytania, szukają potwierdzenia domysłów, ale po prawdzie wiedzą, że „nic się nie da zrobić”. Przecież skoro się umówili, to powinni zaczekać. To prostsze niż wyruszyć przed siebie w nieznane. Tak przynajmniej mają cel. Na pierwszy rzut oka nawet nie tak odległy. Godot znowu jednak nie przybywa, ale przynajmniej ponownie wysyła chłopca z wiadomością. Tym razem sznurek okazuje się zbyt słaby by bohaterowie mogli się na nim powiesić. „Idziemy”, „Chodźmy” – mówią. I stoją. Wrośnięci, jak drzewo.
Piotr Cieplak pozostał wierny teatrowi absurdu Becketta, o którym sam mówi, że po Szekspirze i Czechowie jest trzecim filarem dramaturgii. Uniknął pułapki nadmiernego błazeństwa, którego wyolbrzymienie chcąc nie chcąc pojawiało się niekiedy w innych realizacjach i zacierało istotę dramatu. Postawił na sceniczną ascezę i pustkę, którą nawet w chwilach ciszy wypełnił choreograficzną treścią. Postawił na kameralność, bliskość, muzyczność tekstu, wyrazistość słowa i zawierzył aktorom. To ich kunszt, niezwykle czułe aktorstwo, świadomość formy i umiejętność swobodnego przeskakiwania z tonacji serio w żartobliwą stanowią o sile tej inscenizacji. Egzystencjalny ciężar, który niosą ze sobą Dodo i Gigi, potrafili oni w jednej chwili przekuć farsową odzywką, czy mało przyzwoitym gestem. Pozostali przy tym wiarygodni, tworząc na teatralnych deskach autentycznie nierozerwalną parę.
W całym tym gorzkim obrazie ludzkiej świadomości, w owym bezsensie ludzkiego bytu najważniejsze okazują się ostatecznie chwile w międzyczasie. Nie cel, do którego dążymy, nie wyobrażenia o przyszłości, nie perspektywa nieuchronnej śmierci, ale to jak przeżyjemy nasz czas. Właśnie te drobne gesty, poczęstunek marchewką, okrycie przyjaciela marynarką wydają się kwintesencją człowieczeństwa. Niedoczekawszy się na Godota, na odpowiedzi, porzuciwszy wielkie słowa pozostały bohaterom tylko czułe gesty, ludzkie odruchy. I jeśli nawet w czekaniu nie ma nadziei, ni sensu, to jednak nie są w nim sami. „Więc może by tak uznać się za szczęśliwych?” - pyta Gogo. Gdyby to było tak proste…
Tekst Marek Zajdler, fot. Paweł Wodzyński/East News