Nasz teatr logo

Zakochać się w życiu - "Na rauszu" w Teatrze Polonia, recenzja

O tym, że „źle się dzieje w państwie duńskim” wiedział już Szekspir. Wysokie podatki, koszmarna pogoda, a spożycie alkoholu wśród nastolatków od lat najwyższe w Europie. Nie przesadzajmy jednak, nie jest jeszcze tak źle, żeby królowa Małgorzata II musiała abdykować. Ups… 
   Parę rzeczy jednak Duńczykom wyszło. Lego na przykład. Poza tym, uważają się ogólnie za szczęśliwy naród. Wydali na świat Andersena, Bohra, Kierkegaarda, Blixen, Schmeichela, von Triera i Mikkelsena. A to już coś. Jest jeszcze Thomas Vinterberg, który wraz z Tobiasem Lindholmem napisali swego czasu dla wiedeńskiego Burgtheater sztukę „Na rauszu”. Inspiracją dla jej powstania były rozmowy Vinterberga z córką Idą, która opowiadała ojcu, jak ważną rolę w jej życiu odgrywa alkohol. Sztuka zapewne zaginęłaby w morzu innych teatralnych inscenizacji, gdyby Vinterberg nie postanowił zrealizować jej wersji kinowej. Film z 2020 z fenomenalną rolą Madsa Mikkelsena otrzymał Oscara, cztery nagrody Europejskiej Akademii Filmowej i uznanie widzów. Przy okazji głośny był osobisty dramat reżysera, którego córka zaangażowana w realizację obrazu zginęła w wypadku kilka dni po rozpoczęciu zdjęć.
   Ponieważ historia lubi zataczać koło, „Na rauszu” powróciło na teatralne deski wystawione po raz pierwszy w Polsce w stołecznej Polonii. Reżyseria spadła trochę jak grom z jasnego nieba na Marcina Hycnara, który dodatkowo wziął na siebie jedną z aktorskich ról. Debiut w podwójnej roli to kolejny chichot historii i pętla czasowa, bo na scenie towarzyszą mu aktorzy teatru Montownia, którzy 13 lat temu zaprosili Hycnara do wyreżyserowania jego pierwszej sztuki „Aaa zatrudnimy clowna” w Och-Teatrze. Marcin Perchuć wspominał z przymrużeniem oka, że są ojcami chrzestnymi obu debiutów Marcina Hycnara, który może jednak nie patrzeć na to równie górnolotnie.
   Na scenie rozgrywa się historia czterech muszkieterów w kryzysie wieku średniego. Dawno już zawiesili szpady na ścianach, pióra u kapeluszy oklapły i nie bardzo chce im się walczyć o cokolwiek. Po prawdzie są czterema wypalonymi zawodowo nauczycielami duńskiej szkoły średniej przeżywającymi dodatkowo kryzys w relacjach z najbliższymi. Ich życie jawi im się jako nudne i nieudane, mają wrażenie, że już nic dobrego ich nie czeka, a tak naprawdę nie wiedzą nawet co z nim robić. Zapalnikiem zmiany jest zasłyszana gdzieś teoria norweskiego psychiatry Finna Skårderuda, o tym, że każdy człowiek rodzi się z niedoborem pół promila alkoholu. I jeśli ów niedobór stale by uzupełniać, człowiek stanie się bardziej zrelaksowany, szczęśliwszy, odważniejszy – słowem jest to remedium na wszelkie troski. Panowie nie mając nic do stracenia postanawiają sprawdzić tę teorię ubierając ją dla zracjonalizowania podjętej decyzji w szaty naukowego eksperymentu. Pal licho, że teoria Skårderuda nie jest prawdziwa, bo źle zinterpretowano jego przedmowę napisaną do książki Edmonda de Amicisa „O psychologicznych skutkach wina”. Trudno też wierzyć w naukowość teorii człowieka, który został skreślony z rejestru lekarzy przez Norweską Radę Nadzoru Zdrowia ze względu na powszechny wzorzec wykroczeń zawodowych. Ale kto by się zagłębiał w szczegóły.
   W Teatrze Polonia mamy więc Marcina Perchucia, Adama Krawczuka, Macieja Wierzbickiego i Marcina Hycnara, którzy rozpoczynają swą przygodę z codziennym uzupełnianiem poziomu alkoholu, co początkowo przynosi niebywale pozytywne efekty, zwłaszcza na polu zawodowym. Dość szybko dochodzą do wniosku, że skoro idzie im tak świetnie, to większe spożycie może mieć jeszcze lepsze skutki i postanawiają znieść wszelkie bariery i limity. Wówczas okazuje się jednak, że wszelki nadmiar jest równie niebezpieczny jak niedobór i tylko zachowanie zdrowej równowagi prowadzi do satysfakcji w życiu. Temat alkoholu pojawia się w teatrze co jakiś czas, choć w ubiegłym roku uderzył jakby silniej „Melodramatem” Anny Smolar w Teatrze Powszechnym na podstawie „Pętli” Marka Hłaski i spektaklem Luka Percevala „Pewnego długiego dnia” w Narodowym Starym Teatrze. „Na rauszu” w Teatrze Polonia nie idzie tą drogą – to nie jest moralizatorska historia o piciu i jego zgubnych skutkach, o nurzaniu się w nałogu, traumach i postępującej chorobie. To bardzo duńska opowieść o utracie kontroli nad swoim życiem zanurzona w filozofii Kierkegaarda, do której wielokrotnie odwołuje się w treści spektaklu przywołując cytaty myśliciela.
   Kierkegaard twierdził, że lęk jest wpisany w naturę ludzkiej egzystencji i nie można go usunąć. Że życie człowieka składa się z trzech stadiów: estetycznego, w którym eksperymentujemy, doświadczamy i gonimy za pragnieniami, etycznego, gdy poszukujemy życiowego sensu w dokonywaniu świadomych wyborów pozostając wierni naszym zasadom i zobowiązaniom oraz religijnego, gdy nie mając oparcia w otaczającym nas świecie musimy porzucić rozum i zaufać losowi, wystawić na życie i nim cieszyć, skoczyć w nieznane, niczym filmowy Mads Mikkelsen w wody kopenhaskiego portu. Teatralny skok Marcina Perchucia nie miał takiej siły oddziaływania, choć przepływające w kapokach „syreny” oddały żartobliwie morski klimat. Bohaterowie opowieści będąc w kryzysie etycznego życia pogrążają się w rozpaczy. Pamiętają wciąż beztroską przeszłość i zastanawiają się co zrobili z życiem, które nie tak dawno dawało im satysfakcję. Niepewność związana z podjętymi wyborami wywołuje lęk, a ten prowadzi do zapaści i marazmu. U Vinterberga to alkohol staje się tym płatkiem śniegu, który porusza lawinę, ale równie dobrze mogłoby być to cokolwiek innego. Poszukując sposobu na odreagowanie napięcia bohaterowie sięgają po trunki, by wyzwolić się z krępujących ich ram życia, rozluźnić się i ponownie oddychać pełną piersią. Jednocześnie wkraczają w strefę, nad którą łatwo stracić można kontrolę. Miotają się i gubią wewnętrzną równowagę. Vinterberg zachęca by polubić życie takim, jakie jest. Nie rozpamiętywać przeszłości, nie myśleć o tym, co będzie i nie bać się przyszłości, ale czerpać z „tu i teraz”. To w gruncie rzeczy apoteoza życia z wszystkimi jego niedoskonałościami.
   Teatralna odsłona, choć jest w gruncie rzeczy tą samą historią, różni się od filmowej. Na scenie mamy jedynie czterech aktorów, którzy wcielają się w rolę nauczycieli, a czasem wraz z widownią w znudzonych i zblazowanych uczniów. Żona Martina występuje jedynie jako telefoniczny głos Marii Seweryn. Akcenty wydają się równiej rozłożone, bo trudno tu wyróżnić jedną postać. Rola nauczyciela psychologii Mikołaja (Marcin Hycnar) została wzbogacona dłuższym monologiem o – jakżeby inaczej – filozofii Kierkegaarda. Nauczyciel muzyki Peter (Adam Krawczuk) zamiast chóru otrzymał scenę pokazu mocy skali pentatonicznej żywcem wyjętą z prezentacji Bobby’ego McFerrina na Światowym Festiwalu Sztuki i nieco zależną od współpracy publiczności. Wypadła dobrze, ale mogłaby lepiej – warto podpatrzeć mistrza, nawet jeśli wydłużyłoby to spektakl o minutę. Wuefista Tommy (Maciej Wierzbicki) miał na tyle intensywne wejścia piłkarskie, że nie potrzebował dodatkowego wsparcia. Martina (Marcin Perchuć) przycięto nieco, choćby z braku na scenie rodziny, nie jest on też narratorem historii, którą to rolę przejął przynajmniej we wstępie Marcin Hycnar, co zrównoważyło teatralnych bohaterów i uczyniło z nich równoprawne postaci tej opowieści. 
   O ile wersja filmowa przypominała filozoficzną przypowieść ze wszystkimi swoimi niedopowiedzeniami i poetyckim językiem kamery, o tyle adaptacja teatralna jest bardziej bezpośrednia, dosłowna, ale i dowcipna, mimo poruszania niełatwego tematu. Ów żart przejawiał się i w ciągłym przestawianiu puszek z piwem poza zasięg Petera, i w „testach trzeźwości”, którym poddawali się panowie podczas libacji, i w zakończeniu pierwszego aktu, i w tłumaczeniu Jacka Telengi, który rosyjską wódkę zastąpił swojską Żubrówką oraz wzbogacił tekst uwagami o jeżdżących pod wpływem rodakach. Dodał też mięsistego języka znad Wisły, który przydał postaciom autentyczności, przynajmniej w odbiorze polskiego widza. Także finałowy taniec miał w sobie więcej dowcipu, niż filmowego katharsis. Marcinowi Perchuciowi ciężko byłoby rywalizować z Mikkelsenem, który jest tancerzem z wykształcenia. Część układu choreograficznego została więc powtórzona, a może nawet sparodiowana, część dodana jako swoiste pogodzenie się z wiekiem i życiem (ach, to klepanie po brzuszku). Jeśli czegoś mi zabrakło w scenicznej wersji, to chyba tych niedopowiedzeń, sugestywnych obrazów kamery, łapiących za serce scen, które trudno było oddać w teatralnej rzeczywistości. O tym co w filmie wyrażone zostało samym obrazem musieli opowiedzieć aktorzy, dlatego zakończenie historii Tommy’ego, czy smsy od żony Martina nie wybrzmiały tak intensywnie, nie zostawiły przestrzeni na zadumę, a dość łopatologicznie wbiły się w treść spektaklu. Moim błędem było natomiast odświeżenie sobie przed teatralną premierą samego filmu, bowiem część tekstu skopiowana została jeden do jednego i fragmentami spektakl wydawał się przez to wtórny. Nie róbcie sobie tego wybierając się do Polonii. 
   A wybrać się warto: dla świetnej, dojrzałej gry aktorskiej, dla zmyślnej scenografii Wojciecha Stefaniaka, dla dowcipu sączącego się ze sceny, dialogu z publicznością i dla samego tematu sztuki Vinterberga. By podpatrzeć czym kończą się nasze usilne starania, by ciągle być lepszym, fajniejszym i bardziej lubianym. By zobaczyć, co się dzieje, gdy życie wymyka się nam spod kontroli. Że czasem trzeba upaść, żeby wstać silniejszym. Złapać w porę sedno tego, czym jest dla nas radość z życia. I po prostu się w nim zakochać.

Tekst Marek Zajdler, fot. Piotr Molęcki/East News