Nasz teatr logo

Nie matka nie dziecka - "Matka i dziecko" Teatru WARSawy, recenzja

Więź łącząca matkę z dzieckiem jest jednym z najgłębszych i najbardziej intymnych doświadczeń rodzicielstwa. Bywa jednak, że matka nie zdąży dorosnąć do swej roli i panicznie bojąc się wyzwań jednostronnie zrywa tę więź odżegnując się od dziecka. Ta bolesna decyzja trwa tylko chwilę, ale ciągnie się za nią całe życie. 
   Adam Sajnuk sięgnął po tekst sztuki tegorocznego laureata Literackiej Nagrody Nobla Jona Fossego „Matka i dziecko” i wystawił go na gościnnej dla Teatru WARSawy scenie CSW Zamku Ujazdowskiego. Twórczość Fossego jest oszczędna w wyrazie i silnie egzystencjalna, często skupia się na życiu wewnętrznym raczej samotnych bohaterów. Sajnuk lubi zaś reżyserować teatr słowa, skupiony na trudnych relacjach postaci. Intensywne emocjonalnie sztuki, w których atmosferę da się z czasem pokroić nożem. Panowie musieli się polubić od pierwszej chwili.
   Syn staje w salonie apartamentu matki z podróżną torbą, nieruchomy, zakłopotany i poddenerwowany. Nie jest zbyt rozmowny czemu nie ma się co dziwić. W końcu nie widział jej 13 lat. Ona wręcz przeciwnie – nadpobudliwa, rozgadana, paplająca trzy po trzy – stara się tym gadulstwem i perlistym śmiechem przykryć własne emocje. Wstrząśnięta niezapowiedzianą wizytą niemal już dorosłego syna reaguje kompulsywnym monologiem, w którym pytania nie czekają na odpowiedź, w którym morze słów wylewa się niekontrolowanie, wątki przeplatają i urywają, a druga strona nie ma nawet miejsca na reakcję. Ręce też musi czymś zająć – a to układając ułożone już wcześniej kwiaty w wazonie, a to popijając szklaneczkę whisky. W ciągłym ruchu, elegancka, na wysokich obcasach, prezentuje synowi wizję wspaniałej kobiety sukcesu, która wydarła się z prowincji, by zaistnieć w służbie publicznej w Oslo. Rozprawia o swym eleganckim mieszkaniu, o ważnej pracy i częstych rozjazdach, o własnych ambicjach i o swej feministycznej postawie życiowej, która wynikła z chęci ukrycia odrazy dla kobiet. Gdzieś w międzyczasie wypływają na wierzch wątki rodzinne, przemycone lekkim tonem, wybrzmiałe i niedopowiedziane podteksty, dramatycznie ogromne luki w ich wzajemnej relacji. Takich powierzchownych muśnięć jest wiele – na temat literackich studiów chłopca, które odbywał „chyba w Dublinie”, jego seksualności lub jej braku, nowego życia nieobecnego ojca z „tą tam”, czy powracające jak miraż jedyne zachowane wspólne wspomnienie z połowu ryb wśród fiordów w towarzystwie dziadka. Matka tłumaczy powody, dla których opuściła syna zaraz po porodzie zostawiając go dziadkom i jadąc studiować, a potem robić karierę w stolicy. Syn słyszał to już wiele razy, jego lakoniczne potakiwania i zaprzeczenia budują atmosferę oczekiwania. Dwoje tak bliskich sobie ludzi jest dla siebie niemal anonimowych, a możliwe punkty zaczepienia, nawiązania dialogu ulatują wraz z papierosowym dymem. Między tą dwójką istnieje fascynujące napięcie, począwszy od lekko niewygodnego wspomnienia dziecięcego pragnienia syna spania na piersiach matki, przez trudne wyznanie o chęci dokonania aborcji, której sprzeciwił się ojciec, po żarliwe pragnienie, by chłopak został dłużej i wypił z nią butelkę wina. Mimo że spokrewnieni, są sobie zupełnie obcy, co podkreśla jeszcze Adam Sajnuk zachowując dystans między aktorami i kontrolę nad relacjami przestrzennymi. Bohaterów nie łączy nic poza przypadkowymi narodzinami kilkadziesiąt lat wcześniej, ich spotkanie niczego nie naprawi, ani nie rozsądzi. Ona nadal brnąć będzie w udręki pamięci, a on zastanawiać się, czy lepiej byłoby się po prostu nie urodzić. Samotni, nie potrafiący się komunikować, zamknięci w skorupach swoich traum są wiecznymi więźniami własnych egzystencji, za które oskarżają i siebie, i innych. 
   Kamilla Baar stworzyła niesamowitą kreację aktorską wcielając się w zalotną, nieco zdesperowaną matkę, szukającą poklasku dla swej próżności u niezainteresowanego potomka. Głośna i nadmiernie podekscytowana, by ukryć zdenerwowanie wizytą syna. Nieudolnie szukająca nici porozumienia, a może nawet odkupienia dawnych win. Na twarzy aktorki, w ciągłym potoku słów, w jej gestach, a niekiedy bezwstydnych zachowaniach aż skrzy od buzujących emocji. Nawet w chwilach wytchnienia i ciszy z papierosem w ręku wydaje się pulsować wewnętrznym bólem i cierpieniem. Krzyk rozpaczy niczego nie zmieni. Zachowa siłę, bo desperacko dążyła do celu i dziś już nie zawróci. Przejmujące uderzenia we własne ciało mają zaboleć, by stłumić wyrzuty sumienia i ból tęsknoty za życiem, które utraciła, i którego nigdy nie pozna. Z grymasem zaciętości wstaje i oddaje się tańcowi ze szklaneczką trunku, znowu w swoim świecie, silna i niezłamana. Czy na pewno? Spektakl trwa ledwie godzinę, a przypuszczam że Kamilla Baar wychodzi z roli znacznie dłużej, bo ten poziom skrajnych emocji granych w dodatku tak intensywnie musi pozostawiać ślad. Tym większe brawa i uznanie.
   Na scenie uważnie partneruje jej Maciej Czerklański, wyciszony, bezustannie poruszający palcami w zakłopotaniu i nerwach, spuszczający czasem wzrok przed nie mającą zahamowań matką. Zażenowany, ale jednocześnie szukający kontaktu, starający się odpowiadać na pytania, nawet jeśli ciężko mu przebić się przez słowotok kobiety. Nie ma jednak szans na normalną dyskusję, pozostają proste „tak” i „nie”, czy okazjonalna złość. Łatwo przeoczyć grę aktora, gdy uwaga skupia się na ekspresyjnej matce, zwłaszcza, gdy stoją na dwóch końcach sceny. Ale ta nieuwaga widza jest też symptomatyczna – robimy dokładnie to samo, co jego rodzicielka, nie słuchamy, nie dostrzegamy, omijamy wzrokiem. W końcu uda mu się wypowiedzieć dłuższą kwestię, ale to kolejne słowa, które zamienią się w monolog uderzający w komunikacyjną pustkę. Żenująca atmosfera, odkrywane tajemnice i nostalgiczne wspomnienia powiększają tylko przepaść dzielącą go od matki. Czy odnalazł odpowiedzi, po które przyjechał? Czy w ogóle ich szukał? Demony pozostały. Świetnie zagrany zagubiony chłopak z dalekiego Vestland.
   Klimat próżniaczego życia matki podkreśliła udaną scenografią Katarzyna Adamczyk. W otwartym, przestrzennym apartamencie dominował designerski czerwony fotel z podnóżkiem i lampa opalająca. Kamilla Baar przez dłuższą część sztuki stąpała w świetle reflektorów po „czerwonym dywanie”, na którym ustawiono pretensjonalny szklany stolik i barek z alkoholem. Ruchoma zasłona z frędzli migocząca zorzą polarną odgradzała pomieszczenie od  szerokiego tarasu, za którym dominowała panorama centrum Oslo. Także kostiumy Adamczyk oddały charaktery bohaterów, wysokie szpilki i wyzywająca sukienka matki w kontraście do swetra i dżinsów wychowanego na prowincji syna. Całości dopełniały światła Dariusza Adamskiego i jak zwykle rewelacyjnie dobrana przez Michała Lamżę muzyka.
   „Matka i dziecko” w reżyserii Adama Sajnuka to świetnie zagrany dramat w gęstniejącej atmosferze z pozoru uprzejmej rozmowy, w której słowa przetykane są nieustającymi podtekstami. Szczególny trop ukrył tam Jon Fosse, gdy okazuje się, że ulubioną książką matki jest „Szklana menażeria” Tennessee Williamsa. W tym jednym detalu obnażył on całą nakreśloną postać odnosząc jej życiowe wybory do starszej, pełnej niuansów historii o dysfunkcyjnej rodzinie. Potępienie nie przychodzi więc łatwo, pozostaje melancholia, egzystencjalna pustka i dojmująca samotność bohaterów. Dewastacja ich relacji tkwi w drobnych subtelnościach, tych wypowiedzianych i tych przemilczanych. Pewnych spraw nie da się po prostu naprawić.

Tekst Marek Zajdler, fot. Sandra Niedźwiecka