Nasz teatr logo

Kasia Bush z Wichrowych Wzgórz - "Don't Give Up" w Teatrze Rampa, recenzja

Szara rzeczywistość, szare bloki, szare okładki brulionów, szara telewizja. Tak wygląda nudne peerelowskie życie młodej Kasi. TVP1, TVP2, Polsat, Polonia 1, TVP Polonia i tak w kółko. I nagle na początku lat 90-tych zdarzył się cud. Pomiędzy przerzucanymi beznamiętnie kanałami wybrzmiały dźwięki muzyki, ekran rozbłysnął kolorami, a na nim pojawiła się wróżka w czerwonej sukience zwiewnie tańcząca wśród wrzosowisk. Kasia nie miała pojęcia o czym śpiewa wróżka, nie miała pojęcia co to MTV, ale nie było to istotne. Wiedziała, że chce tam być, że pragnie tej sukienki i uwalniającego tańca wśród łąk z tą zjawiskową personą. Od tej pory wiedziała, że chce być Kasią Bush z Wichrowych Wzgórz. 
   Teledysk, który ujrzała Kasia był outdoorową wersją pierwszego singla i przeboju brytyjskiej piosenkarki Kate Bush „Wuthering Heights”. Utwór ten na kilka tygodni zawładnął anglojęzycznymi listami przebojów, był też pierwszą piosenką napisaną w całości przez kobietę, który osiągnął szczyt brytyjskich zestawień. Choreografię onirycznego tańca zaprojektowała sama artystka – miał on sugerować odbiorcom, że wciela się w postać ducha Catherine Earnshaw, bohaterki „Wichrowych Wzgórz” błagającej przy oknie Heathcliffa o pozwolenie na wejście. Do dziś, 30 lipca, w dniu urodzin Kate Bush i autorki powieści Emily Jane Brontë na polach Salisbury i w różnych częściach świata spotykają się ludzie w perukach i czerwonych sukienkach, by wspólnie odtańczyć słynny układ. Prawdziwy renesans swoich utworów artystka zawdzięcza jednak przede wszystkim wykorzystaniu piosenki „Running up the hill” w serialu „Stranger Things”. Cóż, Kate Bush nie miała na mnie takiego wpływu jak na Kasię. Mnie urzekł głos niskiego faceta śpiewającego w promieniach światła w wannie wśród purpurowych kwiatów i latających gołębi. Bez dwóch zdań jednak MTV było bramą całego pokolenia do lepszego świata.
   Kasia miała więc marzenia, a dziś po latach, w dniu swych urodzin, dokonuje rozliczeń. Agata Brajczewska napisała zabawny tekst z nutką goryczy i wyreżyserowała muzyczny monodram razem z Heleną Radzikowską. Wspólnie pochyliły się nad dojrzałą już Katarzyną, żeby skorelować jej życie z wyobrażeniami młodej Kasi. W wesoło-gorzką opowieść wplotły piosenki Kate Bush, których teksty płynnie uzupełniały historię zapewniając jej ciągłość i spójność. Nade wszystko zaś powierzyły rolę Kasi Annie Mierzwie, która nie tylko udźwignęła ciężar muzycznego monodramu, ale zrobiła to z wielkim wdziękiem, przymrużeniem oka i autoironią. Ilekroć nachylała się ze sceny opowiadając o swym życiu, czy zadając wprost pytania publiczności, nie mogłem powstrzymać uśmiechu w kącikach ust. Poza walorami czysto aktorskimi i komediowymi, zaskoczyła nieskazitelną barwą głosu i wspaniałym wokalem, który sprawdził się zarówno w lirycznych „The man with the child in his eyes”, czy „This woman’s work”, jak i bardziej rockowych fragmentach, jak choćby „Hammer horror”. Nie bardzo wierzyłem, że ktokolwiek jest w stanie choćby zbliżyć się do wysokiego tonu Kate Bush – bardzo się cieszę, że aktorka wyprowadziła mnie z błędu. Jej interpretacje takich hitów jak „Running up that hill”, czy „Babooshka” udowodniły, że nad Wisłą mamy swoją własną Kate Bush.
   Anna Mierzwa błyszczała na scenie, błyszczały też paski dresu Adidasa, którego bluzę Robert Woźniak ozdobił dodatkowo marszczonymi płachtami materiału imitującymi skrzydła, w tym wypadku pewnie wróżki. Scenografia przypominała trochę salę urodzinowo-weselną – długie białe płachty zasłon, na których wyświetlano multimedia autorstwa Oli Knedler, skromne balony gdzieś w rogu, pyszny tort i obowiązkowy element takich imprez, czyli muzyka na żywo, którą na keyboardzie i gitarze wykonywał pan Staszek, czyli Stanisław Pawlak. Do tego długi sceniczny podest, na którym czarować mogła główna bohaterka spektaklu. Choreografia piosenek częściowo czerpała z oryginału, tam gdzie nie bardzo dało się to zrobić Krystyna Lama Szydłowska zaprojektowała własne układy. I choć żal mi trochę braku tańca z wiolonczelą z „Babooshki”, to jak na tak skromne możliwości przestrzeni klubu tragediowego Rampy i tak oglądamy widowisko w małej skali.
   Brajczewska i Radzikowska uniknęły taniego sentymentalizmu. Mam wrażenie, że wyśmiały pospołu całą współczesną papkę horoskopów i poradników instagramowo-youtubowych, które mówią kobietom, jak żyć. Tych wszystkich matek pięciorga dzieci, które poza doglądaniem swoich bąbelków i organizowaniem im zajęć rozwijających mają jeszcze czas na zrobienie paznokci, relaks w saunie, jogę, zajęcia fitness, przygotowanie zdrowych posiłków, dopieszczenie małżonka i nagrywanie kilku reelsów dziennie. Anna Mierzwa zabawnie odgrywała dialogi z młodszą wersją siebie, która nie dowierzała, że zamiast willi z basenem i Oscara dorobiła się ledwie mieszkania na Targówku i zwykłego życia. Nawet nieco gorzkiego, biorąc pod uwagę odejście męża do młodszej i konieczność samotnego wychowywania dziecka. Poszukiwanie recepty na szczęście obejmowało też afirmację i czerpanie z internetowych źródeł mocy, ale w tym wypadku nawet magiczna siła gwiazd i joni nie pomogła. Kasia spojrzała wstecz, przypomniała sobie dziecięce wyobrażenia i postanowiła się nie poddawać. Życie w Matriksie, w jakiejś przedziwnej symulacji rzeczywistości oderwanej od marzeń i pragnień przestało ją bawić. Postanowiła sięgnąć i spróbować raz jeszcze, zgodnie z tytułem spektaklu. 
   „Don’t give up” to przesłanie nadziei, z którym zostajemy. Ale nie tani wyświechtany slogan wspomagany hasłami o „women power”, tylko prosty apel do tych wszystkich, którym wydaje się, że przegrali życie. Bo jak zawsze, perspektywa zależy tylko od naszego spojrzenia. Może warto zrobić sobie taki urodzinowy prezent i wziąć się w garść? „Wszyscy stoimy dziś samotnie na scenie” śpiewa Kate Bush, sami zdecydujmy co z tym zrobimy. Choć po prawdzie to Anna Mierzwa stała na scenie Teatru Rampa śpiewając ten utwór, którego tytuł jest kwintesencją spektaklu. „Wow”.

Tekst Marek Zajdler