Nasz teatr logo

Traumy Aycbourne'a - [Things We Do for] LOVE w Teatrze 6. piętro, recenzja

O Alanie Ayckbournie mówi się, że jest po Szekspirze jednym z najczęściej wystawianych dramatopisarzy na świecie. Do dziś napisał 89 sztuk, z czego ponad czterdzieści trafiło na West End, a dziesięć na Broadway zgarniając dwie nominacje i jedną nagrodę Tony – teatralnego Oscara. Nie dziwne więc, że Eugeniusz Korin w stołecznym Teatrze 6. Piętro na pięćdziesięciolecie swojej pracy artystycznej postanowił wystawić jedną ze sztuk Ayckbourne’a, choć sięgnął po mniej znaną, a trudną realizacyjnie i wymagającą aktorsko „[Things We Do for] LOVE”. Skompletowano doborową obsadę, stworzono imponującą scenografię, włożono w tę inscenizację kilka miesięcy pracy – wydawałoby się, skazana jest na sukces.
   Spektakl rozpoczyna się dłuższą, sprawnie zrealizowaną animacją autorstwa Badi Badi, w której sympatyczna myszka oprowadzi nas po ulicach i rurach Londynu do miejsca akcji – wiktoriańskiej kamienicy. Piętro zamieszkuje samotna Barbara, suterenę niezbyt rozgarnięty „złota rączka” Gilbert, zaś do mieszkania na piętrze wprowadza się chwilowo przyjaciółka Barbary, Nikki wraz z narzeczonym Hamishem. Aby pokazać jednocześnie trzy pomieszczenia zastosowano sprytną sztuczkę – pokój Barbary widoczny jest w całości, pozostałe lokale widzimy przez wąskie szczeliny, górną część sutereny i piętro z poziomu stóp. Być może oznacza to, że jako osoby z zewnątrz nigdy nie widzimy pełnego obrazu życia innych ludzi, a jedynie częściowe przebłyski. Pokój na piętrze łączą kręcone schody, także Gilbert ma swoje idące na dół. Dodatkowym elementem zabawnie łączącym wszystkie mieszkania są rury grzewcze i kaloryfery uwypuklone jaskrawym kolorem i z daleka rzucające się w oczy. Scenografia zaprojektowana przez Dariusza Walaszczyka robi naprawdę duże wrażenie, włożono w nią masę pracy, elegancji, powiedziałbym nawet - teatralnej wirtuozerii. 
   Już sam tytuł sztuki „[Things We Do for] LOVE” zapowiada nam jej treść. I oszukuje zarazem. Barbara, w która wcieliła się Anna Dereszowska, jest bowiem singielką. Teoretycznie z wyboru. „Żyj sam lub idź na kompromis” – mówi swej przyjaciółce pokazując, że ona podjęła taką decyzję całkiem świadomie. Jest dumna ze swojego wychuchanego salonu, w którym część mebli stanowi jedynie ozdobę i nie wolno ich użytkować. Dumna z własnoręcznie zrobionej półki na książki (notabene bardzo ładnej), której brakuje nieco stabilności. Dumna z dobrze wykonywanej pracy, ale jednocześnie bardzo samotna. Szukająca tytułowej miłości może nawet podświadomie i wbrew swoim przekonaniom. Zwierza się przecież, że nigdy nie była zakochana, a nawet jeśli, to nie zauważyła. Jej jedynym kontaktem seksualnym było dość odległe szkolne wspomnienie, o którym wolałaby zapomnieć. Po cichu podkochuje się w swym szefie, który jej imponuje, ale jest niestety żonaty, a w pracy skupiony na młodszej asystentce. Jednocześnie na dole ma cichego adoratora – prostaczkowego Gilberta jednak głównie wykorzystuje. Anna Dereszowska gra ostro, jak to Dereszowska. Rzuca ripostami po scenie, gromi wzrokiem, pokazuje siłę i moc kobiety XXI wieku, dzika w pożądaniu, władcza i najchętniej rozstawiająca mężczyzn po kątach. Aktorka świetnie sprawdza się w takiej odsłonie, przyznam jednak, że chciałbym ją kiedyś zobaczyć wychodzącą poza swoje emploi, bo gotów jestem naprawdę uwierzyć w jej zołzowatość. 
   Jej przyjaciółka Nikki ulepiona jest z innej gliny. Za młodu używała życia, choć teraz wydaje się dziwnie wstrzemięźliwa w kontaktach z Hamishem. Nie grzeszy intelektem, zajmuje ją projektowaniem wnętrza przyszłego domu i wychodzi z niej taka słodka-idiotka, którą bardzo udanie ogrywa Joanna Liszowska. Te wszystkie „misie” i „misiaczki” kierowane do ukochanego są cukierkowe do bólu, podobnie jak szkolne wspomnienia z nieśmiertelną piosenką szkoły św. Gertrudy. Na wersję nieoficjalną Liszowska kazała nieco poczekać, ale wyśpiewana w wannie była jednym z najlepszych humorystycznych akcentów spektaklu. I kiedy przyjdzie co do czego, jest nam jej autentycznie żal. 
   Hamish Marka Kality nie daje się lubić i prawdę powiedziawszy nie bardzo wiadomo, dlaczego kobiety się o niego zabijają. Szkocki wymoczek-wegetarianin, który zostawił żonę dla Nikki, nie ma nawet siły nieść jej kufra, gdy Gilbert z łatwością trzyma go jedną ręką. Złośliwy, nieuprzejmy, jawnie kpiący z Barbary i traktujący swą ukochaną trochę jak słodką małpkę z zoo. Jednocześnie w tak wątłym człowieku buzują wewnętrznie silne emocje, z agresją włącznie, które doprowadzą w końcu do niezbyt miłych zakończeń. Tylko czy popchnie go do tego miłość, czy rządza i chwilowe zauroczenie?
   Miłość, choć w wydaniu totalnym, zawładnęła z pewnością Gilbertem. Lesław Żurek daje aktorski popis obrazując wiarygodnie owładniętego obsesją wiejskiego, a w tym przypadku miejskiego głupka. Prostolinijny chłopak, który każdemu przychyliłby nieba, godzi się jednocześnie na bycie poniżanym i marzy o roli podnóżka Barbary. Element komediowy sztuki w dużej mierze oparty jest na jego postaci i faktycznie wzbudza rozbawienie gubiąc się we właściwym zapamiętaniu godziny spotkania, czy rozmawiając z Hamishem o wystroju swego mieszkania. Jego niezbyt trzeźwy występ na przyjęciu był aktorską wisienka na torcie, nawet jeśli żal było patrzeć na ten „miłosny” upadek.
   Nie chcąc zdradzać zbyt wiele – w kamienicy dochodzi do romansu, zgodnie ze starym porzekadłem: „kto się czubi, ten się lubi”. Romansem, w który po prawdzie ciężko uwierzyć, ale miłość bywa ślepa, więc i my przymykamy oko. Od tego jednak momentu lekko zabawna komedia skręca w niebezpieczne rejony niszczycielskiej miłości. Być może to rozliczenie autora z własną przeszłością, bo Aycbourne dorastał podobno w dysfunkcyjnym domu, ale śmiech zaczyna więznąć w gardle, gdy na scenie pojawia się przemoc. Przemoc równie różna, jak wcześniej miłość: przemoc słowna, niszczycielska wściekłość zdradzonej kobiety, mordercza nienawiść opętanego zazdrością i ta najgorsza – przemoc domowa. Finałowa bitwa pary kochanków, rzucanie przedmiotami, gorzkie, obraźliwe słowa, nieporadna, lecz brutalna bójka i krew sącząca się z rozbitego czoła miały zarówno szokować, jak i pewnie bawić. Ale jakoś nie bawią. Przemoc domowa nie jest dla mnie tematem do śmiechu.
   Ostatecznie główną atrakcją tego misternie wyreżyserowanego przez Eugeniusza Korina spektaklu jest wyśmienita gra aktorska i wrażenia wizualne. I dla tej obsady do Teatru 6. piętro będą tłumnie ściągać widzowie. Szkoda, że scenariusz sztuki nie dorasta do pięt jej inscenizatorom. Przedstawienie jest zdecydowanie za długie, pierwszy akt ciągnie się niemiłosiernie. Zwłaszcza początkowe sceny dość mozolnie nabierają tempa, a część dialogów można by bez wielkiego uszczerbku po prostu wyrzucić. Z komediowego punktu widzenia śmiech pojawia się sporadycznie, bo i bardzo gorzka to komedia. W obliczu niby zabawnej przemocy na scenie zostaje też fundamentalne pytanie: po co? Żeby pokazać, że miłość jednych jest często skalana nieszczęściem innych i, że ludzie posuną się do wszelkich świństw, żeby dać szansę swojemu uczuciu? Że miłość bywa brudna, okrutna i mściwa? Pewnie tak. Znamienne, że nie ma tu happy endu - bohaterowie, którzy rozpętali to miłosne piekło zostają na koniec z niczym, cała ta chwilowa słabostka nie daje im nic poza zwierzęcym uniesieniem. Zdrada widać nie popłaca. Ostatecznie mamy na scenie czworo zmaltretowanych psychicznie nieszczęśliwych ludzi. Nie wiem, czy wybór tej akurat sztuki był najlepszym pomysłem. Wiem, że nie chcę leczyć traum Aycbourne’a w teatrze. 

Tekst Marek Zajdler