Nasz teatr logo

Wielkie bum na małej scenie - "tik, tik... BUM!" w Teatrze Roma, recenzja

Tik, tak, tik, tak… odmierza czas niewidoczny zegar towarzysząc rozsiadającej się publiczności. Czas płynie nieubłaganie, nie ma ochoty się zatrzymywać i robić pauzy specjalnie dla nas. Nie każdy się nim przejmuje, ale każdy mimowolnie doświadcza. Bohater nowego musicalu w Teatrze Roma – Jon, ma z upływem czasu wyraźny problem. Powiedziałbym problem bliższy kryzysowi wieku średniego. Tymczasem Jon zbliża się dopiero do trzydziestych urodzin, które stanowią dla niego magiczną granicę młodości. Najgorsze, że dobrze zapowiadający się kompozytor, za jakiego uważa go otoczenie, nic znaczącego jeszcze nie osiągnął. Wciąż się zapowiada i zapowiada, a za chwilę przyjdzie kłaść się do trumny.
   Jakże to inne teatralne spojrzenie na rzeczywistość. Teatr Rampa w „Czterdziestolatku” przekonuje, że życie zaczyna się po czterdziestce, a Teatr Roma utyskuje w „tik, tik… BUM!”, że po trzydziestce nic już w życiu zmienić się nie da. Na szczęście mimo chwilowej chandry i wyraźnej frustracji zawodowym niespełnieniem autor musicalu Jonathan Larson miał spore poczucie humoru i całe wiadro autoironii. Początkowo wykonywał ten tekst jako sceniczny „monolog rockowy”, w którym jego zwierzenia mieszały się z piosenkami. Dopiero kilka lat po jego przedwczesnej śmierci, pisarz i scenarzysta David Auburn przekształcił tekst Larsona w trzyosobowy, skromny musical. W tej formie zaprezentowany został na Novej Scenie Teatru Muzycznego Roma.
    Wojciech Kępczyński ma dar zamieniania każdego spektaklu muzycznego w złoto. Może to kwestia wyboru repertuaru, może utalentowanych aktorów i współpracowników, może po prostu to coś, co sprawia, że jak za dotknięciem magicznej różdżki, wszystkie elementy musicalowej układanki wskakują u niego na swoje miejsce i tworzą jeden zgrany mechanizm. Co więcej, Kępczyński udowodnił, że musical nie musi mieć rozbuchanej formy, wielkich dekoracji, ekstrawaganckich strojów, a wciąż może być świetnym przedstawieniem. Bardziej kameralnym w formie, wielkomiejskim w wyrazie, nowoczesnym w odbiorze. Pomaga w tym niewątpliwie przekład Michała Wojnarowskiego, który wychwycił wszystkie drobne smaczki, żarciki, dowcipy i niuanse tekstu (ach, ten odchudzix), ale i klimat poszczególnych piosenek. Wspaniałą pracę wykonała Agnieszka Brańska, której choreografia podbija nastrój utworów i zwłaszcza w bardziej humorystycznych fragmentach, wzbudza dodatkowy śmiech i akcentuje muzyczne puenty. Swoje robią też drobne smaczki zmienianych w przelocie kostiumów projektu Anny Waś oraz wykorzystana przez nią tanecznie industrialno-nowojorska scenografia Mariusza Napierały. Światło zawieszało niekiedy aktorów na scenie lub podkreślało klimat poszczególnych piosenek – feerią barw jak w „Times Square”, czy zimnym oświetleniem korporacyjnego biura jak w „To jest to”. Wystarczy para telefonów, pompon na czapce, cztery ptysie, przejście między rzędami, czy rzucany od niechcenia płaszcz, by przykleić na stałe uśmiech do twarzy widzów.
   Nie byłoby tego efektu, gdyby nie aktorzy, którzy poza wyraźnie dobrą zabawą na scenie, włożyli w odgrywane postacie dużo pracy i serca. Podkreślam tu „odgrywane”, bo dotychczas musicale odbierałem bardziej przez pryzmat piosenek. Istotne wydawały się umiejętności wokalne, a sama gra aktorska ograniczała się do układów choreograficznych, lub kilku mniej lub bardziej rozbudowanych scenek-przerywników, w których nie było tak naprawdę wiele do zagrania. Na tak małej scenie, tak blisko widza, z tak bardzo osobistym tekstem – już to nie przejdzie. Tym bardziej jestem pod wielkim wrażeniem stricte aktorskiej gry, zwłaszcza Macieja Pawlaka, który bogatą mimiką, jednym mrugnięciem, uniesieniem brwi, czy szklistymi od łez oczyma, przenosił ogrom emocji, budował nastrój, raz bawił, by za chwilę skłaniać do płaczu. Żeby nie było, że tylko o aktorskich przymiotach piszę – wokalnie także niczego mu nie brakuje, co udowadniał odnajdując się w różnych konwencjach, zarówno w rockowym „Trójka z przodu”, jak i nostalgicznym „Dlaczego?”. Olbrzymi komediowy talent ujawnił Piotr Janusz jako Michael, przyjaciel Jona, który zrezygnował z idealistycznych marzeń na rzecz korporacyjnej kasy. Musi on grać w spektaklu jeszcze kilka innych postaci, więc zmienia nie tylko stroje, ale i akcenty, dodatkowo modulowane głosem. Jest w tym żart, jest przerysowany humor, jest zamierzony dowcip, ale i w scenach, nazwijmy to nostalgicznych, odnalazł się bez trudu. Ach tak, to musical… A ja znowu nic o wokalnych zaletach. To może podkreślę je w przypadku Susan, czyli Anastazji Simińskiej, dla której głosu Nova Sala okazała się trochę za mała. Zwłaszcza w jedynym wykonywanym przez nią solowo utworze „Zmysły odzyskaj” dała prawdziwy popis swoich możliwości. Aktorsko także odnalazła się świetnie, zmuszona przez scenariusz do przepoczwarzania się z delikatnej Susan, w zachrypniętą Rose, czy korporacyjnego wampa z „To jest to”. Całe trio wspaniale współpracowało na scenie, wokale uzupełniały się przyjemnie dla ucha w duetach („Terapię” trzeba nie tylko posłuchać, ale i zobaczyć), a niekiedy rozbijały na trzy głosy jak w rewelacyjnym „Johhny waha się”. Komediową perełką była zaś dla mnie brawurowo wykonana „Niedziela” z pięknie wybrzmiałym „żreć” na koniec, choć „Słodycz- cukier” nie została daleko w tyle. Tak wielu spontanicznych wybuchów śmiechu może pozazdrościć „tik, tik… BUM!” wiele fars, czy klasycznych komedii grywanych na innych teatralnych scenach. W drugim secie na scenie występują Marcin Franc, Maria Tyszkiewicz i Maciej Dybowski – aż korci, żeby zobaczyć ich występ, bo ciężko sobie wyobrazić, że można to zrobić lepiej.
   Tik, tik… zegar wciąż tyka. Zbliża się nieuchronne BUM!, które dla Jona może być zderzeniem ze ścianą twórczej niemocy, albo przełomowym tąpnięciem, po którym wszystko pójdzie jak z płatka. Zbliża się też BUM! w jego relacji z Susan i Michaelem. Tik, Tik… trzydzieste urodziny tuż, tuż. Decyzje nie są łatwe, odwieczne „być, czy mieć” nie będzie dawać spokoju, kariera, rodzina, wybory, dylematy. Happy end nie jest wpisany w tę historię, mimo miejscami przezabawnej treści. Wpisana jest za to nadzieja, że wszystko co robimy ma sens i kiedyś zaowocuje, jeśli dostatecznie będziemy tego pragnąć. I pamiętać o tykającym zegarze. Wojciech Kępczyński pragnął zrealizować kameralny musical Larsona i BUM!, stworzył kolejną inscenizację, dla obejrzenia której do kas Romy będą stały kolejki. Warto postać.

Tekst Marek Zajdler, fot. Artur Zawadzki/Reporter