Nasz teatr logo

Kobiecy los - "Opowieści Lasku Wiedeńskiego" w Teatrze Narodowym, recenzja

Ödön von Horváth napisał „Opowieści Lasku Wiedeńskiego” w 1931 roku portretując mieszczańskie środowisko Wiednia lat dwudziestych. Ukazał je w niezbyt przychylnym świetle jako małostkowych, zazdrosnych i przywiązanych do skostniałego systemu wartości ludzi, którzy w dobie rosnącego faszyzmu i krachu ekonomicznego mogą jedynie utwierdzać się w słuszności swoich przekonań i tym brutalniej bronić istniejącego porządku świata. Von Horváth zmarł przed wybuchem II wojny światowej i nie zdążył przekonać się o słuszności analizy austriackiego społeczeństwa. To jednak nie polityka wysuwa się na pierwszy plan - zgodnie z intencją autora zostaje gdzieś w tle, rzekłbym nawet, że w inscenizacji Teatru Narodowego nieco spłycona. Reżyser Małgorzata Bogajewska uwypukliła postać Marianny, postawiła na ludzkie relacje, żarliwą miłość i rosnącą nienawiść, szlachetne cele i niskie pobudki, piękne maski i ponurą rzeczywistość.
    W otwierającej scenie widzimy przygotowania do zaręczyn rzeźnika Oskara z Marianką, dziewczyną z dobrego domu, córką właściciela sklepu z zabawkami. To jej historia stanie się kanwą do obserwacji smutno-gorzkiego wizerunku mieszkańców wiedeńskiej uliczki. Uroczystość organizowana przez ojca dziewczyny i jej przyszłego męża jest niespodzianką dla Marianny, której o zdanie nikt nie zapytał. W tak ważnym dla niej dniu zostaje postawiona przed faktem dokonanym. „W życiu Marianki wiele się dzieje, poznajemy ją jako dziewczynę pełną nadziei, marzeń, która gdzieś wymyśliła sobie jak chciałaby żeby wyglądało jej życie, że wykracza poza swoje czasy i już na początku ten świat zaczyna się rozpadać.” – charakteryzuje swoją postać Michalina Łabacz. Marianna nie chce podporządkować się światu zdominowanemu przez mężczyzn, którzy będą jej mówić, co ma robić. Jej naiwna emancypacja i młodzieńcze poszukiwanie szczęścia popycha ją w ramiona lowelasa Alfreda – utrzymanka uzależnionego od hazardu, który właśnie zakończył poprzedni „związek”. Sielankowy nastrój zaręczynowej biesiady na zapleczu masarni ulatuje wraz z kolejnymi wypitymi kieliszkami wódki, wraz ze słownymi utarczkami uwiązanych gorsetem sztucznej moralności mieszkańców uliczki. Nie stroniąca od alkoholu zamożna Waleria kłóci się z utrzymankiem o pieniądze, pracownicy rzeźni – Emma i Hawliczek dają upust rozsadzającej ich zwierzęcej chuci, podstarzały rotmistrz nieistniejącego już cesarstwa topi swe smutki w alkoholu i niepochamowanym apetycie trzaskając obcasami, a wszystko przy miłej dla ucha muzyce przygrywającej kapeli. Skądinąd słusznie, bo sam tekst oparty jest na konstrukcji dramy ludowej (Volksstück), w którą muzyka Bartłomieja Woźniaka wpisuje się znakomicie. 
   Początkowy obraz miłej i sympatycznej społeczności rozpada się w mgnieniu oka. Drobnomieszczańskie zasady nie tolerują takiego zachowania – znajomi odwracają wzrok, a ojciec wyrzeka się córki, która ląduje w malutkim, ciemnym i zawilgoconym mieszkanku ze swym wybrankiem, a wkrótce także i owocem ich uniesienia. Miłość jednak trwa krótko przysypana troskami codzienności i postępującym kryzysem. Alfred ima się niedochodowych zajęć i łata budżetową dziurę okradając własną babkę, która ma słabość do wnuka. W końcu wraz ze swym lekko zblazowanym znajomym Ferdynandem namawiają Mariankę, by zaczęła zarabiać jako striptizerka, a dziecko oddała na wychowanie matce i babce Alfreda, które mieszkają na wsi. Zapewniwszy jej utrzymanie, Alfred może już odejść „z czystym sumieniem” i wrócić do obstawiania konnych wyścigów. Tymczasem starsza z kobiet opiekujących się niemowlakiem, nie akceptując bezbożnego związku swego wnuka, postanawia uwolnić go od problemu i przyczynia się do śmierci dziecka. Mariankę zaś w klubie „Maxim” zwabiony tam podstępem odwiedza ojciec ze znajomymi…
   Nie jest lekko, nie jest łatwo, nie jest przyjemnie. Kochający ojciec staje się ojcem wyrodnym, niewinna córka – ladacznicą, najmilszy wnuk – złodziejem, a słodka babcia – zimną morderczynią. Niemal każdy z bohaterów w obliczu upadającego świata pokazuje drugą twarz: okrutną, samolubną, złowrogą. Poszczególne scenki zbudowane są na zasadzie przeciwieństw – dzikie zbliżenie Emmy i Hawliczka zderza się z romantycznym uniesieniem Marianki i Alfreda. Traugott Krischke, opiekun spuścizny literackiej Horvátha, przekonywał, że głównym motywem wszystkich sztuk autora było demaskowanie świadomości poprzez ukazanie wewnętrznej walki świadomości i podświadomości. Że czuły i kochający rzeźnik Oskar i jego pracownik - prosty, brutalny Hawliczek, są tak naprawdę jedną osobowością. Pierwszy świadomością, a drugi dziką, wyzwoloną podświadomością. Bogajewska zrezygnowała z tak pogłębionej analizy skreślając niektóre sceny i skupiła się na pokazaniu świata, w którym rodzi się agresja i nienawiść. Świata stojącego na krawędzi, w którym upadają wszelkie wartości, nawet rodzina. Świata, w którym kobieta płaci wysoką cenę za chęć bycia niezależną.
  "Ta opresja pochodzi z jednej strony od tzw. reguł dobrego wychowania mieszczańskiego. Z drugiej strony idzie od Kościoła katolickiego z jego formułkami, zakazami i nakazami. Nie mówię tu o wierze, ale o pewnej strukturze sztywnych znaczeń, w której zabrakło miejsca dla człowieka" – mówi Bogajewska, zaznaczając jednocześnie, że społeczna presja skierowana jest głównie przeciwko kobietom. A te radzą sobie jak mogą. Beata Ścibakówna świetnie oddała zblazowaną Walerię wykorzystującą majątek do tresowania mężczyzn, którzy upokarzani dają jej poczucie siły. Ale nawet ten smak dominacji nie przynosi jej upragnionego szczęścia, a jedynie trwały marazm zalewany dla ukojenia alkoholem. Emma bardzo udanie wyrysowana przez Zuzannę Saporznikow postanowiła się podporządkować, ale będąc już w przemocowym związku chce przynajmniej mieć nad nim kontrolę. Ich relacje to bardziej transakcje, niż miłosne amory. Tych pragnęłaby Marianna, subtelnie i z wyczuciem zagrana przez Michalinę Łabacz, ale jej próba zerwania z tradycją, kończy się katastrofą. Wraz z jej upadkiem, przy rosnącym w tle nacjonalizmie, kryzysie ekonomicznym i zezwierzęceniu, degradacji ulegają kolejne elementy życia społecznego. Zło rodzi się niezauważalnie, ale gdy wybucha jest pełne okrucieństwa i zawiści, czego emanacją jest na scenie prowokacja Emmy i Hawliczka. W całym tym towarzystwie odrobinę ciepła wzbudza jowialna ciotka Moniki Dryl i rotmistrz Wiesława Cichego, którego odczytałem jako jedynego trzymającego się starych żołnierskich zasad przyzwoitości. Może to jednak tylko kwestia inscenizacji, bo według Krischkego zaproszenie mieszkańców uliczki do „Maxima” nie wypłynęło z chęci pogodzenia ojca z córką, lecz było podświadomą formą znęcania się nad pogardzanym plebsem, aktem zemsty i mściwej satysfakcji. Skoro już przy „Maximie” jesteśmy ukłony dla Mateusza Kmiecika za perełkę w postaci Ferdynanda/Konferansjera, która mocno zarysowana, wspaniale balansowała na granicy komizmu i wcielonego zła. Wrażenie zrobiła na mnie zwłaszcza zapowiedź idealnie odwzorowująca gestykulację i ton Hitlera. Poza tym politycznym smaczkiem i rzadkim hajlowaniem Eryka (Hubert Łapacz), reżyser zrezygnowała jednak ze scen pokazujących wielkoniemieckie nastroje Austriaków.
   Mężczyźni wobec skupienia się na kobietach zeszli odrobinę na bok, choć to przecież oni są sprawcami ich nieszczęść i brutalizacji świata. Mateusz Rusin jako Oskar dał popis swojsko rozumianej męskości – walca, w którym nie tyle prowadzi, co rzuca partnerką po parkiecie, pocałunków, podczas których gryzie usta ukochanej, rubaszno-grubiańskiego śmiechu, uścisków-niedźwiadków z niedoszłym teściem. Jego także trzymają w ryzach purytańskie zasady społeczne, w imię których mógłby nawet przyjąć jeszcze raz Mariankę, ale bez dziecka. Alfred Pawła Brzeszcza potrafił czarować na scenie, ale gdy opadała maska przekonująco zmieniał się w zblazowanego i znudzonego bawidamka, Piotrusia Pana szukającego własnej wygody. Tragiczną postać ojca zagrał przejmująco Piotr Grabowski, umęczony gorsetem drobnomieszczańskiego światka, a jednocześnie nie mający odwagi, by się zeń uwolnić. Płacz i łzy, złość i niemoc przeplatały się i gotowały w nim do samego końca, ale przebaczenie nie nadeszło. Hawliczek budzi prawdziwy niesmak unurzany w świńskiej krwi, płuczący w wiadrze jelita i wygłaszający przy tym męskie prawdy o świecie. Wcielić się przekonująco w prostackiego brutala nie jest łatwo, ale Adam Szczyszczaj poradził sobie znakomicie.
  Osobny akapit oddać należy Annie Marii Karczmarskiej, która wiedeńską uliczkę z kart tekstu Horvátha spektakularnie przeniosła na scenę kameralną Teatru Narodowego przygotowując kostiumy i wyrazistą scenografię. Sielankowa brama zaręczynowa, kwietne obrusy i suto zastawiony stół kontrastowały z wystawą zakładu rzeźnickiego, gdzie dumnie prezentowały się wieprzowe tusze. Chapeau-bas dla techników za przygotowanie kaszanek i kiełbas, na widok których niejednemu pociekła ślinka. Podobało mi się wykorzystanie przestrzeni z tyłu sceny, która choć odgrodzona pleksiglasową przegrodą niejednokrotnie wysuwała się naprzód wobec rozgrywających się tam scen. Narastający chaos i okrucieństwo życia podkreślały sceny świniobicia, walające się flaki i umorusane krwią fartuchy. Sceny w „Maximie” zaś niezwykle udanie parodiowały przedwojenny rewio-kabaret z jego erotycznymi podtekstami zarówno w strojach, jak i choreografii. 
   „Chciałabym śpiewać. Zawsze jak jestem smutna, chciałabym śpiewać” – mówi Marianna. Nie dziwne więc, że gorzkie, niespełnione życie puentuje piosenką i łzami. Wokół w takt folkowej muzyki tańcują bliscy, a jednocześnie tak dalecy jej ludzie. Piękna to scena, spinająca klamrą poprzednie dramatyczne epizody, na które z czasem rozpada się sztuka Horvátha. Małgorzata Bogajewska umiejętnie zebrała je w całość i konsekwentnie realizowała swą artystyczną wizję. Czy ukształtowana tradycyjnym wychowaniem Marianka miała w ogóle szansę wyzwolić się z terroru środowiska? A może szerzej, czy jednostka ma szansę wybić się na niezależność wobec sprzeciwu i małostkowych, a niekiedy opresyjnych reakcji otoczenia? „Opowieści Lasu Wiedeńskiego” pozbawiają nas złudzeń. I nawet jeśli są biografią wiedeńskiego mieszczaństwa oraz tamtejszych przedwojennych realiów, to pokazują, że zło czyha w każdym z nas. I niewiele potrzeba, aby je obudzić. Pozostaje wierzyć, że spirala nienawiści nie jest powtarzalnym mechanizmem. Że gdzieś drzemie w nas dobro. Tylko czy na pewno?

Tekst Marek Zajdler, fot. Jacek Domiński/Reporter