To tylko człowiek - "Żydowski pies" w Teatrze Żydowskim, recenzja
W styczniu 2022 roku zadebiutowała BIMA - wspólny projekt Teatru Żydowskiego i Akademii Teatralnej im. Aleksandra Zelwerowicza, w ramach którego studenci piątego roku Reżyserii mogą realizować swoje przedstawienia dyplomowe na Małej Scenie przy ul. Senatorskiej. Tym razem na język teatru przeniesiona została powieść Ashera Kravitza „Żydowski pies” w reżyserii Ewy Galicy, która scenariusz do spektaklu napisała wspólnie z Andrzejem Michalskim.
„Żydowski pies” to historia narodzin III Rzeszy i Holokaustu widziana oczami niezupełnie zwykłego owczarka alzackiego. Kaleb przyszedł na świat w żydowskiej niemieckiej rodzinie w 1935 roku. Początkowo miał zostać sprzedany, jak całe jego rodzeństwo, ale biały szczeniak z czarnym kółkiem wokół oka i brązową łatą na piersi skradł serce pani Gottlieb, która namówiła męża do pozostawienia go w domu. Cieszył się tam zapachami żydowskiej kuchni, podkradanymi ciasteczkami i bacznie obserwował ludzi. Psia sielanka nie trwała zbyt długo – ustawy norymberskie spowodowały, że został odebrany swym właścicielom i trafił do rodziny oficera SS. Tam otrzymał nowe imię i jako Wilhelm wiódł spokojne życie salonowca. Do czasu. Ostatecznie trafia w ręce Ralpha, opiekującego się z ramienia SS szkoleniami wojskowych psów stróżujących. Nawiązuje z nim bliską więź i nazwany nowym imieniem - Blitz wraz ze swym opiekunem wyrusza do Treblinki, by rozpocząć tam „pracę”. W tym koszmarnym miejscu odnajdzie swą dawną właścicielkę Shoshanę Gottlieb, ale także tutaj jego szczęście nie będzie trwać wiecznie.
Scenarzyści dość luźno potraktowali powieść Kravitza, wycinając z niej pewne wątki, a dodając inne. Jednym z bohaterów oryginału był młody Joshua Gottlieb, który zaprzyjaźnił się z Kalebem jako dziecko. Potem ich losy zetknęły się ponownie w Treblince, gdzie chłopcu udało się znaleźć zajęcie przy opiece nad psami. Do tego momentu jego rolę w spektaklu spełniała dorosła Shoshana. Książka kończy się jednak optymistyczną w wydźwięku ucieczką chłopca i psa z obozu zagłady, ich powojennym przenosinom do Izraela i symboliczną śmiercią pana i psa jednej nocy. Ewa Galica zrezygnowała z jaśniejszych barw i pozbawiła tekst Kravitza tej iskierki nadziei. Zastąpiła ją brutalną bratobójczą psią walką, pojedynkiem zorganizowanym ku własnej uciesze przez ludzi, przetrąconym kręgosłupem, powłóczonymi łapami, ludzkim okrucieństwem. Jednocześnie poszczególne wątki psiego żywota zostały chronologicznie wymieszane, dając początkowo złudzenie obcowania z człowiekiem. Sprytny ten zabieg pozwolił zarazem skrócić do teatralnych potrzeb narrację powieści i utrzymać koncentrację widza.
W rolę owczarka wcielił się Jerzy Walczak. Ale jak grać psa? „Nie chcieliśmy udawać psów i mówić za nie z punktu widzenia stojącego wyżej w hierarchii człowieka” – wyjaśniała Ewa Galica. Zapewne stąd wziął się pomysł, aby aktor zagrał tak naprawdę dwie postaci – człowieka, który próbuje opowiedzieć historię z perspektywy psa. Zwrotniczy poznaje psa u jego kresu, spogląda mu w wypełnione cierpieniem oczy i poznaje jego losy. Jest takim samym trybikiem w historii Zagłady, jak jego konający towarzysz. Przecież jedynie przestawiał zwrotnice dla wszystkich pociągów skręcających na boczny tor w Treblince, wykonywał swą pracę, proste czynności, mechanicznie realizowane zadanie. Czy bez refleksji? Pies Jerzego Walczaka nie ocenia ludzkich postaw czy postępowania, jedynie obserwuje, bada uczucia, nastroje, zawsze wiernie towarzysząc swemu panu i wykonując jego polecenia. Aktor przyjął chłodną, pozbawioną emocji narrację słowną, same emocje zaś iskrzyły w ruchu i opracowanej choreografii, szczenięcym podekscytowaniu, banalnym leżeniu na dywanie, czy wspaniale zagranej scenie ataku na niemiecką lekarkę. Pies rozmyśla, rozmawia z właścicielami, czasem naiwnie kontempluje rzeczywistość, lecz niezmiernie fascynuje go ludzka natura. „Od samego początku wiedziałem, że jestem wyjątkowym szczeniakiem – mówi powieściowy Kaleb - Jest niezliczona ilość rzeczy, które odróżniają mnie od innych psów. Po pierwsze, rozumiem, że wszystko, co dobre, kiedyś się kończy – ten koniec zwykle jest znacznie bliżej, niż się spodziewano. Coś we mnie zawsze trzyma mnie na nogach. Nawet jeśli pozwolę sobie na okazjonalne głaskanie, zawsze jestem przygotowany na nieszczęścia czyhające tuż za rogiem. Moja czujność jest nieuleczalna. Uznanie, że wszystko w życiu jest tymczasowe, jest kamieniem węgielnym mojej żydowskiej tożsamości.” Pies jest świadkiem rodzącego się nazizmu i koszmaru Zagłady. Ale dla niego to utrata zapachów goździków, gałki muszkatołowej, czy kminku, a poznanie słodkiego, mdlącego odoru obozu w Treblince. Psie zmysły, psie odczucia, psia perspektywa. Ta sama groza i banalność zła. Rewelacyjna rola Jerzego Walczaka.
Na scenie towarzyszą mu kolejni właściciele. Ralph Marcina Błaszaka, mimo zadeklarowanego antysemityzmu, daje się lubić. Wszystko przez to, że patrzymy na niego oczami owczarka – ciepło rozmawia z podopiecznymi, a zwłaszcza Blitzem, z którym dzieli się nawet doświadczeniami życia seksualnego. Jest czuły, opiekuńczy i prawdziwie psiouzależniony, gdy stara się chronić ulubieńca przed doktor Dorotheą Klein. Bardzo ciekawym pomysłem w scenach w psiarni było wykorzystanie widzów małej salki Teatru Żydowskiego jako niemych uczestników wydarzeń. Zdziwienie, gdy dostają psią miskę i dreszcz, gdy pada wyrok – „kula”. W odstręczającą doktor wciela się udanie Małgorzata Trybalska, zimna, nieporuszona, mechanicznie odwiedzająca swego kochanka-psiarczyka i beznamiętnie wydająca polecenia eksterminacji. Czy tylko psów? Równie dobrze wypada w roli rozanielonej Hildegardy Dürer, dumnej przewodniczącej klubu żon oficerów SS, która paraduje w kuchennym fartuchu z czerwono-czarną swastyką. Jej męża Teodora, a także Kalmana Gottlieba gra przekonująco Rafał Rutowicz. Także jego bohaterowie przemycają do spektaklu drobne szczegóły mechanizmów, które doprowadziły do Zagłady: segregacji, uprzywilejowania, czy manipulacyjnej retoryki. To on rezolutnie zauważa, że nie będzie problemu z wprowadzeniem psa do restauracji, ba, dostanie tam jeszcze kość wołową. I mówi to, gdy w całych Niemczech na drzwiach wiszą zakazy „Psom i Żydom wstęp wzbroniony”. W roli niemieckiego Żyda do końca łudzi się, że ustawy norymberskie są tylko politycznym wygłupem, chwilową zawieruchą, która skończy się, zanim tak naprawdę zaczęła. Naiwny, zakochany w niemieckiej ojczyźnie, nie dopuszczający myśli, że człowieka można potraktować jak psa. Lekko rozbieganym, frywolnym, lecz świdrującym wzrokiem mierzyła widzów Joanna Przybyłowska, znakomita jako Shoshana Gottlieb. Początkowo radosna jak dziecko, gdy obserwowała rozbawionego szczeniaka. Przerażona postępującymi w kraju zmianami i namawiająca męża do ucieczki, póki jest na to czas. Ubrana w barwną, potem naddartą, ale jedyną zabraną sukienkę. Uciekająca od koszmaru wojny w nieprzyzwoite wierszyki i dziecinne rebusy. Czy to jeszcze ucieczka, czy już szaleństwo? Czy odnalezienie psiego przyjaciela w Treblince dało jej nadzieję i ukojenie? To chyba jedyny wątek spektaklu, który pozostał w sferze domysłów, ale trudno nie domyślić się jego końca. Mimo tego każdorazowe pojawianie się Przybyłowskiej na scenie wnosiło jakiś szczególny powiew optymizmu.
Kilka słów pochwały należy się także Markowi Idzikowskiemu, który na tak małej przestrzeni i przy częściowym użyciu widowni wyczarował kilkoma sugestywnymi rekwizytami zarówno psiarnię, jak i żydowski dom podczas posiłku, salon mieszkania oficera SS i obóz zagłady. Wspomagany przez muzykę Michała Lazara i wyświetlane multimedia autorstwa Sefy Sagira przenosił nas z miejsca na miejsce w podróży przez świat widziany z wysokości jakichś 80 centymetrów nad ziemią.
„Żydowski pies” to mocny spektakl. Choć psie spojrzenie na rzeczywistość bywa ironiczne, a nawet humorystyczne, to w gruncie rzeczy opowiada nam smutną historię o degradacji człowieczeństwa i ludzkim zezwierzęceniu. Filozoficzne rozważania Kaleba badają lojalność, tożsamość i cienką linię oddzielającą ludzi od zwierząt. A czasem zdają się sugerować, że takiej różnicy praktycznie nie ma. Że w głębi swego jestestwa człowiek jest tylko prymitywnym zwierzęciem, żywcem wyjętym z „Władcy much” Williama Goldinga. Ewa Galica odarła powieść Kravitza z promyka nadziei, aby tym bardziej uwypuklić towarzyszące nam po dziś dzień mechanizmy stygmatyzowania, dzielenia na lepszych i gorszych, na swoich i obcych. Spektakl jest przestrogą, aby ci gorsi i obcy nie stali się ostatecznie ofiarami. Od słów „to tylko pies” do „to tylko człowiek” nie jest wcale tak daleko. Na szczęście Jerzy Walczak kończy frazą „to tylko teatr”. Czy na pewno? Oby.
Tekst i fot. Marek Zajdler