Młody duch "Władcy much" - Och-Teatr, recenzja
Powieść „Władca much” Williama Goldinga była szokiem dla jemu współczesnych. Napisana w 1954 roku książka rozwiewała złudzenia co do natury człowieka ukazując przemoc i dążenie do władzy jako dwie główne siły napędowe ludzkiej cywilizacji. Do dziś budzi na tyle duże kontrowersje, że spotyka się z wyjątkowo częstymi żądaniami usunięcia z publicznych bibliotek w Stanach Zjednoczonych. Jednocześnie weszła do kanonu literatury światowej, jako jedna z najważniejszych książek XX wieku – obraz upadku kultury i człowieczeństwa, a może po prostu obraz nas samych?
Dotychczas nikt w Polsce nie przeniósł powieści Goldinga na teatralne deski. Z tym większą ciekawością czekałem na „Władcę much” w Och-Teatrze – tyle tu potencjalnych scenograficznych i sytuacyjnych pułapek, na które natrafić może teatralna przestrzeń, że siłą rzeczy trzeba nie lada pomysłu na zgrabną inscenizację. Reżyser Piotr Ratajczak postanowił skorzystać z adaptacji Nigela Williamsa z 1995 roku w tłumaczeniu Leszka Wysockiego, która dość wiernie oddaje treść oryginału.
W trakcie bliżej nieokreślonego konfliktu zbrojnego dochodzi do lotniczej katastrofy. Ratuje się tylko grupka chłopców, którzy na bezludnej wyspie budują utopijny świat beztroskiej zabawy. Już wkrótce zmieni się on jednak w prawdziwy koszmar. Ich wysiłki, by stworzyć zalążek społeczności spełzną na niczym, górę wezmą prymitywne instynkty, barbarzyństwo i ostateczne zatracenie ludzkich odruchów. Antagonistami w tym dualistycznym świecie dobra i zła, demokracji i tyranii, są urodzeni przywódcy - Ralf i Jack. Szarą eminencją jest Prosiaczek, najrozsądniejszy z chłopców, który pozbawiony charyzmy i odwagi, może jedynie służyć dobrymi radami stając się zarazem celem szykan i ataków części dzieci. W powieści występuje dość duża grupa młodocianych chłopców, którymi opiekują się ci starsi. Teatr musiał zrezygnować z powieściowego rozmachu, przez co ostały się tylko znaczniejsze postacie literackie, zaś za całą czeredę maluchów robi jeden prawdziwie dziecięcy aktor - Leopold Surowiec. Brawa za niezwykle naturalny debiut i odnalezienie się w trudnej materii spektaklu.
Na scenie zagościli więc młodzi, choć nie dziecięcy aktorzy. Cała plejadę młodych-zdolnych wyłoniono w castingu, a spektakl pokazał, że faktycznie umiejętności im nie brakuje. Młodość to także entuzjazm, wigor i rozsadzająca energia – tę żywiołowość oglądaliśmy zwłaszcza w opracowanym przez Anetę Jankowską ruchu scenicznym - od szalonych, frenetycznych tańców po skoki i bieganinę po szkieletowej scenografii Marcina Chlandy, której dwie przeciwstawne skośne platformy imitowały wzgórze i Skalny Zamek, dając jednocześnie schronienie na scenicznej „plaży”. W pigułce udało się zmieścić całą topografię książkowej wyspy, co w połączeniu z perfekcyjnym prowadzeniem światła, efektami dźwiękowymi i nastrojową, żeby nie rzec wzbudzającą niepokój, muzyką Macieja Zakrzewskiego dało olśniewający efekt. Już pierwsza scena w samolocie zabłyszczała oryginalnością i elegancją przy użyciu skromnych środków. Moje uznanie wzbudziła zwłaszcza choreografia scen zbiorowych, gdy bohaterowie znajdowali się w różnych częściach wyspy, a jednocześnie przemieszczali wzajemnie po scenie – jedni schyleni skradając się bokiem, inni przesiadujący i dyskutujący w szałasach, a obok samotny Simon wędrujący w zwolnionym tempie, by zbadać tajemnice Potwora. Dla osób znających treść przed spektaklem – majstersztyk; ci, którzy z „Władcą much” zetknęli się po raz pierwszy, mogli mieć czasem informacyjny mętlik.
Teatralne przełożenie powieści Goldinga nie uniknęło bowiem przymusowych skrótów – obecności martwego spadochroniarza nie dało się wyczarować na scenie, to nie filmowa adaptacja. Zastrzeżenia mam także do zabójstwa Potwora, które w założeniu miało być nieszczęśliwym wypadkiem nakręconym przez szalone tańce i podsycana wokół ogniska atmosferę grozy. U Ratajczaka była to niezwykle plastycznie zagrana scena, jednak trudno zabić przez przypadek krzyczącego wpierw w niebogłosy, a potem niesionego na rękach kolegów Zwierza. Jeśli już się czepiam – w książkowym oryginale mamy brytyjskich chłopców-chórzystów, z ich nienaganną etykietą, mundurkami i angielską flegmą. W amerykańskiej adaptacji filmowej Harry’ego Hooka z 1963 r. zmieniono ich w kadetów szkoły oficerskiej, znów zdyscyplinowanych i - przynajmniej początkowo - nienagannie ubranych chłopaków. Wszystko po to, aby ich przemiana w dzikich barbarzyńców była jeszcze bardziej przerażająca. Aby pokazać, że nawet te elitarne dzieciaki postawione w ekstremalnej sytuacji ulegną zezwierzęceniu. Dlatego nieszczególnie spodobały mi się kostiumy zaproponowane przez grupę Mixer, które z jednej strony wskazywały na młodszy niż faktycznie wiek bohaterów, z drugiej jednak przywodziły na myśl drużynę koszykówki, czy futbolu amerykańskiego, która jako żywo nie budzi skojarzeń z rozumem, inteligencją, czy powściągliwością zachowań. Wypowiadane ze sceny słowa o chórze brzmiały w kontekście ubioru nieco abstrakcyjnie, a zachowanie Jacka i jego plemienia było niemalże zrozumiałe – takie to stereotypy wyniesione z amerykańskich seriali.
Zostawmy to jednak, kostiumy wkrótce zmieniły się w strzępy i pomalowane nagie torsy, a w tej postapokaliptycznej niemal wizji sprawdzały się już znacznie lepiej. Wciąż były jednak tylko dodatkiem do aktorskich wyczynów na scenie. A na niej dwaj protagoniści grający pierwsze skrzypce. Jędrzej Hycnar w roli Ralfa pokazał pełen przekrój emocji chłopaka, który z silnego lidera ufającego w ustanowione zasady społeczne, zaczyna powątpiewać w swoje racje, przegrywać z brutalną siłą, miewa załamania, optymistyczne powroty wiary, by skończyć niczym zaszczute zwierzę ścigany przez rozwrzeszczany motłoch. Hycnar idzie w ślady starszego brata i pokazuje, że talenty rodzinne zostały równomiernie rozłożone. Grający Jacka Ignacy Liss miał niby prostsze zadanie, zagrać brutala i chłopaka terroryzującego młodocianą społeczność. Ale to też trzeba zrobić dobrze, a Liss grający dotąd dość grzeczne role, przeistoczył się w prawdziwego tyrana, od którego biła siła, moc i postępujący strach. Wymalowany na twarzy, z dzikim spojrzeniem, dał popis w monologu po zabiciu Potwora. Najlepszą sceną indywidualną była dla mnie fantastycznie zagrana rozmowa Simona, czyli Heleny Englert z głową świni, tytułowym Władcą Much, Belzebubem, a może własnym rozdwojeniem jaźni neurotycznego chłopaka. Świetnie zaaranżowana choreograficznie, wzmocniona światłem i muzyką, była prawdziwą perełką i pokazała wielkie możliwości aktorskie młodej Englertówny. Swej roli sprostał także Michał Lupa, którego Prosiaczek nie odbiegał od kanonu – bywał męczący, z lekko zadartym nosem, a przy całej swej inteligencji tak bardzo nieporadny i stłamszony. Lupa zerwał dla mnie nieco ze stereotypem filmowym, gdzie Prosiaczek był często zapłakanym maminsynkiem – jego postać wykazywała się jednak większą odwagą. Kamila Janik i Natalia Szczypka upodobnione do siebie, jak na bliźniaków Eryka i Sama przystało, wypowiadały razem swoje kwestie, kopiowały ruchy i zachowania, a jednocześnie oddały wiernie najbardziej zagubionych chłopców, którzy niemal do ostatka pozostali wierni Ralfowi. Sebastian Dela, Konrad Żygadło, a zwłaszcza Maciej Marcin Tomaszewski szaleli na scenie z dzidami, upojeni wolnością i bezkarnością, zdziczeni i rozzuchwaleni poleceniami Jacka. Zagrali emocjonalnie, żywiołowo i energetycznie, jak na młodych przystało, ale każdy z nich urwał dla siebie kawałek tortu.
Patrząc na reakcję młodej publiczności spektakl zrobił wśród nich furorę. Na pewno ma wszystkie cechy, które takowy powinien spełniać – sprawną reżyserię, nastrojowy klimat, niebanalną scenografię, choreografię dopasowaną do niespożytej energii młodych i bezkompleksową, żywiołową grę aktorską. „Władca much” Goldinga, choć może zestarzał się nieco w warstwie tekstowej, to wciąż pozostaje uniwersalny w sferze intelektualnej. Pytania zadawane tak dawno temu w obliczu Zimnej Wojny, dziś nie zostają wcale odległe, bo człowiek zawsze będzie człowiekiem. Czy ludzka natura jest tak okrutna, jak rysował to brytyjski autor, czy może jest dla nas jeszcze nadzieja? Niech ten spektakl będzie przestrogą, że podziały i brutalizacja życia nigdy niczego nie zbudowały. Promykiem nadziei są zaś szczere uśmiechy umazanych twarzy młodych-zdolnych, gdy odbierają zasłużone owacje od równie rozentuzjazmowanej publiczności Och-Teatru.
Tekst Marek Zajdler, fot. Jacek Domiński/Reporter