Nasz teatr logo

Wyglądamy Itaki - "Capri - wyspa uciekinierów" w Teatrze Powszechnym w Warszawie, recenzja

To, co rzuciło się w oczy na dużej sali Teatru Powszechnego, to spora ilość pustych miejsc. Zadawałem sobie pytanie, czy jest to rezultat niemal sześciogodzinnego przedstawienia, czy raczej efekt genewskiej afery, która wybuchła chwilę wcześniej i mocno nadwyrężyła wizerunek Krystiana Lupy. Przyznam, że samemu zastanawiałem się co zrobić, ale uznałem, że teatr, sztuka, spektakl są jednak ważniejsze. Krystian Lupa jest bowiem teatralnym wizjonerem, nawet jeśli niektórzy widzą w nim bardziej genialnego szarlatana. Każda jego sztuka jest intelektualnym wyzwaniem i doświadczeniem teatralnym samym w sobie. Nie inaczej stało się w przypadku „Capri – wyspy uciekinierów”, choć paradoksalnie Lupy było w tym spektaklu jakby mniej.
   Mniej nie tyle z racji tematyki, czy łańcucha skojarzeń, który iście lupowsko rozwijał się przez cały spektakl podróżując meandrami myśli reżysera, tylko mniej namacalnie, fizycznie. Lupa przyzwyczaił nas bowiem do ciągłych komentarzy, szmerania, mruczenia, przekomarzania i powtarzania aktorskich fraz z offu, które zwłaszcza w „Imagine” zrobiły niebagatelne tło. Tymczasem w „Capri” reżyser był częściej obecny-nieobecny, tak jakby bohater i przewodnik spektaklu, włoski pisarz i dziennikarz Curzio Malaparte wdarł się w historię skojarzeń i zagarnął spektakl dla siebie. 
   Przedstawienie jest bowiem luźno oparte na dwóch książkach Włocha - „Kaputt” i „Skóra”, klasycznych w dorobku pisarza przykładach literatury okrucieństwa pochodzących z cyklu wojennego. Malaparte nazywany był najmocniejszym piórem faszyzmu, uległ bowiem fascynacji tą ideologią w latach 20. i wspierał ją utrzymując bliskie stosunki z partyjną wierchuszką. W latach trzydziestych skręcał stopniowo ku prorosyjskim i antyniemieckim poglądom, by po upadku Mussoliniego dokonać prawdziwej wolty w stronę komunizmu. Nie wszyscy zapomnieli mu jednak współpracę z faszystami. Na swą obronę przedstawiał zwłaszcza wygnanie, na które skazano go w 1933 roku de facto z powodu sporu z jednym z dygnitarzy, choć po wojnie utrzymywał, że już wówczas przejawiał antyfaszystowskie przekonania. Pobyt na Lipari poskutkował zakupem ziemi pod swój własny dom-azyl. W 1938 roku ekscentryczny Curzio Malaparte wybudował na odizolowanym, skalistym przylądku Capri dom „taki, jak ja” - nowoczesny budynek o czerwonych ścianach z monumentalnymi schodami w kształcie klina prowadzącymi na płaski dach, z którego rozpościera się widok na Morze Tyrreńskie. Ten dom stał się dla Lupy soczewką skupiającą wszystkie wątki i postacie teatralnej opowieści.
   W Casa Malaparte Jean-Luc Godard nakręcił fragmenty filmu „Pogarda” z młodą Brigitte Bardot i słynną sceną kłótni małżeńskiej. Lupa przypomina na wstępie końcówkę obrazu Godarda i grającego samego siebie Fritza Langa reżyserującego „Odyseję”. Wszystkich filmowych twórców umieszcza w odtworzonym na scenie domu Malapartego, dodaje związanego z Capri szwedzkiego psychiatrę i pisarza Axela Munthe, enigmatyczne postacie, w tym wyjętą z „Kaputt” czeszącą włosy kobietę w osobie Ewy Skibińskiej, antyczne posągi i samego gospodarza rozpoczynając przeszło sześciogodzinną podróż przez meandry wyobraźni. Na ekranach będących oknami willi widzimy obrazy wojny, obrazy Bachmutu, choć tak naprawdę wojny nienazwanej, która toczy się gdzieś na zewnątrz, a jednocześnie odciska piętno na wszystkich domownikach. Dom jest ich azylem, miejscem schronienia, a jednocześnie więzieniem, z którego próżno szukać ucieczki w świecie zdominowanym przez chore ideologie. Pojawiają się nawiązania biblijne: głodni i nadzy Adam i Ewa podążający za światłem w głąb publiczności, czy Jezus Chrystus dokonujący cudu rozmnożenia pokarmu w malapartowskiej lodówce. Aktorzy siedzący na proscenium z puszkami tuńczyka i chlebem bacznie obserwują publikę – krępują, odteatralniają, niepokoją. „Pewnie zastanawiają się o co tu chodzi?” – pyta z offu Lupa – „Sam nie wiem”, odpowiada, bo droga poszukiwania odpowiedzi dopiero się zaczyna. 
   W azylu znalazły też schronienie kobiety, spędzające czas z boku sceny przy brydżowym stoliku. Ale karty nie są w stanie odciągnąć ich od rozważań o bezsensie wojny, o zwierzęcej naturze mężczyzn i ich potrzebie mordowania bliźnich, o polityce, która w rezultacie służy samym politykom. Makabryczny kanibalistyczny sen jednej z nich, a wreszcie upadek z krzesła jest kulminacją napięć – Ewa Skibińska pyta, czy wciąż gra, czy może jednak jest sobą. W głębi sceny dwóch mężczyzn ogląda obrazy niszczenia przyrody i ekologiczną apokalipsę naszej planety. Katastrofa jest wszędzie dokoła, ale czy możemy coś na to poradzić?
    Spektakl można zapewne odczytać na tysiąc różnych sposobów starając się nadążyć za galopującymi metaforami i skojarzeniami reżysera. Dla mnie jednak najwyraźniej odcisnął się sprzeciw wobec wszelkich ideologii narzucających innym swoją wizję świata. Biorąc Malapartego za przewodnika Lupa pokazuje okrucieństwo wojny, faszyzmu, nazizmu, komunizmu, a przez ich pryzmat wszystkich współczesnych, niszczycielskich, czy dyskryminujących idei. Jednocześnie przedstawia kata i ofiarę - człowieka poddającego się urokowi ideologii, ogarniętego przeświadczeniem o własnej nieomylności i dopuszczającego się zbrodni w imię fałszywie pojmowanej sprawiedliwości społecznej oraz tego drugiego, uciśnionego, bądź wykorzystanego jako narzędzie dla realizacji celu bez względu na koszty. Przejmujące są beztroskie rozmowy podczas wizyty Malapartego u Hansa Franka w Warszawie, monarsze zapędy Generalnego Gubernatora wypowiadane na kolacji na Wawelu, czy wspólna wizyta w getcie i szokujące „polowanie na szczury”. W lustrzanym odbiciu oglądamy Amerykanów podczas „renesansowej kolacji” w pałacu w Neapolu, których ignorancja i pyszałkowate poczucie wyższości nie stawia ich znowu tak daleko od swoich antagonistów. Jakby dla równowagi Lupa pokazuje nam oczami Malapartego nie tylko zwycięzców pławiących się w luksusach, ale też i ofiary – żydowskie kobiety w domu publicznym w Soroce, czy pozbawionych powiek, okaleczonych żołnierzy w kawiarni, gdzie bohater popijał herbatę z księżniczką Hohenzollern. Koszmarne zderzenia z ponurą rzeczywistością, odsuwaną na margines świadomości. Wojna jest złem nie posiadającym tak naprawdę zwycięzców, zdaje się mówić reżyser. Dokąd wirus ideologii zaprowadzi ludzkość? 
   W centrum chaosu wojny tkwi Malaparte i jego pisarstwo - doceniane, a potem pogardzane i wyszydzane. Czy artysta winien wspierać ideologie? Gdzie jest jego miejsce i jaką płaci za to cenę? Pojawia się pytanie, czy sztuka może pozostać wolna od zobowiązań. Bowiem jeśli coś się psuje w sztuce, jeśli splami się ona politycznym zamówieniem, psuje niejako świat. Obok tych rozważań mamy i całkiem współczesne pogawędki o teatrze przy brydżowym stoliku, liczne aluzje i kulturowe odniesienia, a jednocześnie sceny niemal filmowe, tak jakby Lupa chciał zatrzeć granice pomiędzy ekranem a sceną. Trzeba przyznać, że strona wizualna jest niezwykle silnym atutem spektaklu - nadzwyczaj plastyczna scenografia, ściany pokrywające się wizualizacjami włoskich fresków, ekrany wykorzystywane do wideoprojekcji zgranych z wydarzeniami na scenie, który to pomysł rozwinięty został później w „Imagine”, czy niezwykle ekspresyjne przedstawienie rytuału figliaty, w której homoseksualny mężczyzna rodzi potworka z wielkim fallusem, to obrazy zapadające głęboko w pamięć i ukazujące siłę wizji plastycznej reżysera. Każda scena jest tu wycyzelowana i wizualnie zachwycająca, czasem bliższa malarskim, a niekiedy filmowym kadrom, jak choćby scena marszu Malapartego przez Neapol, ponownie wykorzystana przez Lupę w podróży Antoninów w „Imagine”. Nie można zaprzeczyć, że teatralne wizje Lupy i ich realizacja w przestrzeni oraz budowanie świata scenicznego przy jednoczesnym niespiesznym tempie, mocnych puentach i skupieniu na detalu są klasą samą w sobie, wżerają się w umysł widza, hipnotyzują go i zapraszają jeśli nie do współkreowania, to przynajmniej do współodczuwania sztuki. 
   „Człowiek dąży do władzy przeciwko komuś… Faszyzm jest nieuchwytnym obrazem lękowo-nienawistnym, rodzajem treści symbolicznej, cementującej chorą, agresywną identyfikację wspólnoty.” – pisze Krystian Lupa w „Dziennikach Capri”. W trzecim akcie reżyser uderza w tony bardziej osobiste i dosłownymi obrazami ze „Skóry” zdaje się przeciwstawiać już nie tylko ideologizacji życia, czy narzucającej kanony postępowania władzy, ale też upadkowi autorytetów i wszelkim dyskryminacjom i nietolerancji, zwłaszcza wobec homoseksualistów. Potępienie prawicowych manifestacji, czy obrazowe przedstawienie figliaty, parodystycznie nawiązujące do narodzin Chrystusa są głośnym sprzeciwem wobec stygmatyzacji „kochających inaczej”, dobitnie wykrzyczanym ze sceny w słowach: „Spierdalajcie do swojego Kościoła! Spierdoliliście Boga!”. To okrzyk buntu przeciw wykorzystywaniu religii miłości jako narzędzia nienawiści. Czemu jednak ów bunt musiał zakończyć się homoseksualną orgią? Czy to kolejny objaw kontrkulturowego sprzeciwu, mocna próba odczarowania konserwatyzmu Polaków i zderzenia ich z rzeczywistością, czy zwykła prowokacja zmęczonego rzeczywistością reżysera, trudno dociec.
   Czy więc człowiek skazany jest na uleganie ideologiom? Stanisław Grochowiak pisał, że „Malaparte usiłował być pomiędzy w wojnie, która takiej sytuacji nie znosiła”. Skoro nie można być pomiędzy, a zaangażowanie nie wchodzi w rachubę, zostaje ucieczka. Tak samo bohaterowie „Capri” chronią się przed szaleństwem wojny w swoim kulturowym azylu na Punta Massullo. „Nie należę do gatunku ludzkiego i nie chce do niego należeć” – mówi ze sceny Brigitte Bardot. Czy ludzkość ma szansę odrodzić się tam na nowo? Czy „nowy człowiek”, jeśli zacznie wszystko od początku, będzie w stanie uniknąć pokus, które sprowadziły go na złą drogę? Czy musi nastąpić kaputt, aby przyszedł czas na kaparot? W ostatniej filmowej scenie nadzy i półnadzy aktorzy znajdują się w jednej z grot skalnych na Capri, miejscu schronienia pierwotnych ludzi. Jaskinia jest symbolem zarania świata, to w niej ma się rozpocząć przemiana i narodziny nowej ludzkości. Kamera cofa się powoli nad linią wody ukazując ogrom groty i małość człowieka. Obraz odwraca się w stronę morza ukazując, niczym w filmie Godarda, pustkę. Wyglądamy Itaki.

Tekst Marek Zajdler, fot. Natalia Kabanow