Nasz teatr logo

Żałosne życie - "Dolce vita" w Teatrze Współczesnym, recenzja

Czy jest lepsze miejsce do wystawienia sztuki, której bohater mieszka na warszawskim Placu Zbawiciela, niż sąsiadujący z nim stołeczny Teatr Współczesny? Reżyser Marcin Hycnar nie zastanawiał się długo nad wyborem spektaklu, który chciałby pokazać w teatrze Macieja Englerta, tym bardziej, że chodził on za nim już jakiś czas. „Dolce Vita” Julii Holewińskiej i Kuby Kowalskiego miało swą premierę dziewięć lat temu w Teatrze Kochanowskiego w Opolu, a że tematy i postawy, których dotyka, miast stracić z czasem na aktualności, wyostrzyły się jeszcze bardziej, doczekało się kolejnej teatralnej inscenizacji . 
   Marcel, nazywany też od swego alter ego z filmu Felliniego Marcello (Filip Kowalczyk) jest niedorosłym 30-letnim marketingowcem-karierowiczem, którego życie koncentruje się na weekendowych imprezach do białego rana, opieprzaniu się w robocie, miłosnych igraszkach bez zobowiązań ze stałą-niestałą partnerką i kilkoma innymi, które akurat się nawiną oraz pisaniu książki powstającej w bólach od kilku lat i wciąż dalekiej od ukończenia. Mieszka w zakupionej na kredyt niewykończonej kawalerce przy kultowym Zbawixie, jak przystało na hipstera, bawidamka i utracjusza. Jest klasycznym przykładem próżniaka miotającego się między pracą, imprezami i kobietami, który ciągle chce od życia więcej, ale po prawdzie sam nie wie czego. Czy jest uosobieniem całego pokolenia niedojrzałych emocjonalnie wiecznych małych chłopców? Chyba nie, zbytnie to uogólnienie, ale w tym przerysowanym obrazie jest sporo prawdy o nie tak już młodych ludziach, którzy boją się wziąć odpowiedzialność za cokolwiek, boją się podejmować decyzji i ponosić konsekwencji swoich działań. Mężczyznach, którzy wolą raczej pograć na komputerze, skoczyć na trening i poszwendać się po knajpach, a potem „zaliczyć towar” bez zobowiązań, niż budować jakiekolwiek relacje. Młodych kobietach, które aż tak się od mężczyzn nie różnią, z tym, że zamiast komputera wybiorą opiekę nad kotkiem lub pieskiem, ich spełnieniem macierzyńskiego instynktu bez płaczu i pieluch. W swoim egocentryzmie podkreślanym ekshibicjonizmem w social mediach szukają mitycznego spełnienia, bo przecież zasługują na więcej. Na więcej, niż ich rodzice, na więcej, niż rówieśnicy, na więcej, bo znajoma wrzuciła na Insta fotki z Malediwów, na więcej, bo taki świat kreuje im wirtualna rzeczywistość. Najważniejsza staje się samorealizacja, ja, moje ego i moje potrzeby podlane dobrą zabawą i ekstrawagancką przygodą, którą można pokazać internetowemu światu. Cała reszta może poczekać, nawet na wieczne niedoczekanie. Spektakl mówi o hedonistycznym pokoleniu, którego nic nie konstytuuje, którego tożsamości jako wspólnoty nic nie zbudowało. Ich rodzice borykali się z PRL-em, dziadkowie przeżyli wojnę, a oni mają wszystko i zarazem nie mają nic. Brak tego zbiorowego doświadczenia – zdają się mówić autorzy - powoduje, że nie mogą się odnaleźć i opowiedzieć jasno za lub przeciw czemukolwiek. Zostaje tylko kapryśne niezdecydowanie i próżniacze nienasycenie.
   Jakże gorzko, a zarazem groteskowo wygląda Marcel wypowiadający słowa o posłusznej ręce z „Kartoteki” Różewicza, gdy jego palce imitują wędrówkę od klubu do klubu i wlewają do gardła kolejne shoty. Jak żałosne są jego zmagania z samym sobą, bólem głowy i twórczą niemocą. Istny Piotruś Pan, któremu świat nie chce okazać wdzięczności za sam fakt jego istnienia. W scenerii mieszkania, którego ściana jest de facto pierzeją Placu Hipstera, niczym u Różewicza pojawia się korowód mocno przerysowanych postaci, które są istotne w życiu naszego bohatera. Począwszy od wspaniale sportretowanych rodziców – wiecznie zatroskanej, trajkoczącej bezustannie i wyręczającej synka w każdej czynności matce (rewelacyjna Joanna Jeżewska) i zrzędliwego „moherowego” ojca (Leon Charewicz), którego jedyną troską jest orientacja seksualna syna i udowodnienie męskości potomka – po trzy wymienne miłości Marcela – zblazowaną imprezowiczkę Lenę, artystyczną muzę Dolores (obie grane przez Katarzynę Dąbrowską) i wieczną narzeczoną Emmę (Monika Pawlicka), której oczekiwania względem ślubu i dzieci kontrastują z otwartym związkiem w jakim funkcjonuje z Marcelem. Mamy też trochę sztampowych postaci ubarwiających historię - parę tęczowych sąsiadów gejów (Marcin Bubółka i Szymon Roszak), pojawiającą się w snach głupiutką celebrytkę od wszystkiego, czy szefa narkomana (Mariusz Ostrowski) gruchającego z lolitką (Iga Szubelak), ale też i kilka nader oryginalnych, jak upersonifikowany Facebook (przezabawny w tej roli Marcin Bubółka), czy Pudelek (różowe i mięciutkie wcielenie Szymona Roszaka ).
   Niełatwo było ten sceniczny chaos opanować i wielkie gratulacje dla reżysera i aktorów, że zdołali wyjść z tej próby zwycięsko. Tempo przedstawienia przekraczało czasem niejedną teatralną farsę, a zmyślna scenografia Martyny Kander wymuszała na aktorach ciągłe skupienie i bycie we właściwym miejscu o właściwym czasie. Pokaz telewizyjnego ogłupienia reklamami, prostackimi teleturniejami, kolejnymi show z beztalenciami, czy poziom politycznej debaty  i narodowego zadęcia zostały oddane bez owijania w bawełnę, w szaleńczym tempie przerzucanych kanałów i prostocie egzystencjalnej pustki Marcela. Bo przecież znacznie łatwiej jest włączyć telewizor, czy zajrzeć na Fejsa, niż zmierzyć się z narzeczoną przypierającą do ściany, z wściekłym szefem stawiającym ultimatum, marudzącymi rodzicami i krytyką pisanej od tak dawna powieści - miałkiej, skupionej na sobie i bogatej w nijakie prawdy objawione. 
   Marcel tkwi w kleszczach niemocy, jego marzenie o idealnym, wyjątkowym życiu pozostaje niespełnione, a czas przecieka mu między palcami trwoniony na krótkotrwałe przyjemności. Boi się konfrontacji z rzeczywistością i nie jest w stanie podjąć żadnej wiążącej decyzji. Skąd niby czerpać ma wzory? Z wiecznie skłóconych rodziców, z pomenopauzalnie wyzwolonej matki wyjeżdżającej nad morze z panem Sobiesławem, czy z pijącego ojca rzucającego ze złością, że gdyby nie tacy, jak ona „to ten samolot nadal by latał”? Krótka rozmowa z lolitką Paulą pokaże mu, że także owładnięci manią posiadania młodsi nie mają wiele do zaoferowania. Niezależność finansowa Marcela nie idzie w parze z dojrzałością emocjonalną. Myśl o ślubie, o rodzicielstwie napawa go przerażeniem. "Niedojrzałość jest cechą naszego pokolenia" - przyznaje. I nawet kiedy podejmie już decyzję wydaje się ona groteskowa i niedorzeczna, zwłaszcza że narzeczona rozmawia z nim polegując właśnie w łóżku z innym. Groteskowy jest też recytowany z emfazą fragment „Skowytu” Allena Ginsberga, ryk niemocy i bezradności Marcella - małego chłopca, który mieni się być niezrozumiałym artystą. To już nie okrzyk buntu, bo nie ma się przeciwko czemu buntować, to bardziej lament przerażonego dorosłym światem człowieka. Zamiast buntu ostał się tylko oportunizm, co udowadnia Paula wyrwana na „lizaki pod szkołą” i towarzysząca starszemu o wiele lat mężczyźnie za „kieszonkowe”. Czy to do niej należy przyszłość?
   Nowa premiera Teatru Współczesnego jest świetnie zagrana, realizatorsko dopracowana, wizualnie zachwycająca, przezabawna językowo, ale zostawia widza z pytaniem „po co to wszystko?”. Czy wieczna lambada ma szansę się skończyć happy endem? Czy cały ten sarkazm w ilustrowaniu życia pokolenia trzydziestolatków nie jest przypadkiem przejaskrawionym reporterskim studium rzeczywistości? Marcel pozostaje bowiem w punkcie wyjścia, wciąż bezradny, bezwolny i w odruchu ucieczki zdolny jedynie do skoku w niekończący się wir zakrapianych imprez. Ostatecznie przewrotnemu „dolce vita”, znacznie bliżej do „amaro”, żeby nie rzec „pietoso”.

Tekst Marek Zajdler, plakat Aleksander Walijewski