Gwiezdny "Mały Książę" w Teatrze Polskim, recenzja
Konrad Dworakowski nie ma w zwyczaju sięgać po teksty lekkie, łatwe i przyjemne. I takie jego reżyserskie prawo. Ale ponieważ odbiorcą większości jego twórczości teatralnej są dzieci, przestaje być to już takie oczywiste. Tym razem skorzystał z zaproszenia Teatru Polskiego w Warszawie i podjął się inscenizacji „Małego Księcia” Antoine’a de Saint-Exupery’ego.
„Stawiamy widzowi - i temu młodemu i dorosłemu - bardzo trudne zadanie. Myślę że ten spektakl wymusza na widzu trochę przestrzeni i ciszy do tego, żeby dokonać niezbędnego namysłu nad światem, w którym dziś żyjemy.” – mówił Dworakowski – „Odziera nas z przekonania o własnej nieomylności, że ten świat stworzyliśmy dobrym, właściwym, bo nie jest on ani dobry, ani tak naprawdę właściwy. A dzieci też się z nim mierzą, rozumieją go i rozważają na swoim poziomie. Tematy władzy, miłości, śmierci, nienawiści i wszystkich tych pojęć, którymi żyjemy nie są tylko tematami dorosłych.”
„Mały Książę” w Teatrze Polskim zachował intelektualną, humanistyczną treść oryginału i całkowicie urzekł baśniowym klimatem. Wielka w tym zasługa Mariki Wojciechowskiej, która przygotowała obłędną scenografię, przepiękne kostiumy i podkreśliła poszczególne sceny dramaturgią światła. Okazało się, że nawet pustynię można pokazać interesująco – dymiący wrak samolotu robił duże wrażenie na dzieciach, a okrągłe świecące w mroku drzwi i rozrzucone głazy od razu przenosiły nas do świata science-fiction, gdzieś na odległe planety. Z drugiej strony konia z rzędem temu, kto jeszcze by tym samolotem poleciał, ale reżyser pozwolił tu sobie na pewną przewrotność, bo nadarzyła się okazja do magicznego i zabawnego mrugania okiem do młodego widza nawiązaniami do „Gwiezdnych wojen”. Paralela spotkania Małego Księcia z Pilotem z wizytą Luke’a Skywalkera na planecie Dagobah była doprawdy pyszna, a młody widz od razu zauważa kto w tej parze jest ostoją mądrości. Stroje aktorów były drobnymi dziełami sztuki – od niewinnego, podkreślonego bielą, uroczo chłopięcego kostiumu Małego Księcia, przez zaznaczony barwnymi splotami tkaniny i ciemnymi okularami wizerunek mrocznego Węża, przez płaszcz imitujący futro i wesołą lisia kitę podrygującą na czapce, po naturalistyczny, ale na wskroś nowoczesny wizerunek Pilota, Króla bez gronostajów, czy dość zaskakującą i nieoczywistą Różę. Cudowna realizacja.
Przed reżyserem stało wyzwanie przeniesienia utworu nieprzeznaczonego do teatru (choć 60 dotychczasowych realizacji właściwie temu przeczy), na język sceny. Poszczególne opowieści, niczym rozdziały w książce zostały oddzielone zapadającą ciemnością i huczącym rykiem przejeżdżającego pociągu – owego zaspanego i ziewającego ekspresu, w którym jedynie dzieci rozpłaszczają nosy na szybach – o czym powie napotkany Dróżnik. Drugim, znacznie bardziej interesującym zabiegiem, było włączenie Pilota w opowieści Małego Księcia i jego spotkania na planetach. Jakże wspaniałe i „dorosłe” były próby częstowania Róży kanapką, czy odbierany z przerażeniem zabawkowy pistolet podarowany chłopcu przez Króla. Dorosły Pilot zderzał się z ciekawością dziecka i choć pozornie był jedynie świadkiem wydarzeń, to jednak często współdzielił słowa i na równi przeżywał planetarne spotkania. Mały Książę stał się niejako wewnętrznym dzieckiem naszego spadłego z nieba bohatera, wspomnieniem świata dziecięcego, o którym jako dorośli zapominamy. Stał się łącznikiem pomiędzy światem dzieci a światem dorosłych. I choć Pilot nie może uchronić Małego Księcia, to dzięki niemu może ocalić samego siebie. A być może ocalając siebie ocali jakąś część świata.
Była to pierwsza poważna rola Michała Kurka na scenie Teatru Polskiego. I rola wymarzona, niemal stworzona dla niego. Delikatna, chłopięca uroda aktora uwypuklona strojem już od pierwszych wypowiedzianych lekkim głosem słów „Narysuj mi baranka” pozwoliła mu przeistoczyć się w oczach widza w Małego Księcia. Figlarne machanie nogami, szczery śmiech i momenty buntu, czy „dziecięcej” złości na głupotę dorosłych zagrane były tak swobodnie, tak szczerze, że niemal zapomniałem, że mam do czynienia z dorosłym aktorem na scenie. Zachwyt wzbudził też Lis Krzysztofa Kwiatkowskiego, kręcący kółka, kopiący w ziemi, biegający po scenie z błyskiem w oku, gdy mówił o kurach, lisi do bólu. A przy całym tym teatralnym uroku nie pozwalający, by ani jedno jego słowo umknęło słuchaczowi. Aż dziw, że tak długo musiał namawiać Małego Księcia do oswojenia. Ja bym się złamał znacznie szybciej. Dominik Łoś jako Pilot bardzo zgrabnie zagrał nieporadnego dorosłego starającego się przeniknąć w świat Małego Księcia. Z pasją rysował baranki, ziewał przymuszany przez Króla, czasem wykazywał niecierpliwość ciągłymi pytaniami chłopca, by na koniec odnaleźć w sobie wewnętrzne dziecko i cieszyć się powrotem do domu oraz wspomnieniem o poznanym przyjacielu. Wojciech Czerwiński wcielił się w Króla, Latarnika i Zwrotniczego – zwłaszcza pierwsza rola, władcza, nieco szalona, przypominająca mi (ach, te dziwne skojarzenia) obłęd postaci z Mad Maxa, zagrana z emfazą, ale i komizmem, zapadła w pamięć. Katarzyna Strączek nie miała łatwego zadania grając tak różne od siebie postacie. Jej płaczliwa, rozkaszlona i piskliwa Róża to synonim próżności, choć przyznam, że akurat spotkanie z nią było przedstawione najmniej zrozumiale dla kogoś nie znającego treści książki i mogło się wydawać, że Róża wręcz wygnała Małego Księcia z planety. Wąż zaś był mroczny, tajemniczy i naprawdę groźny – mam wrażenie, że aktorce ta rola przypadła bardziej do gustu. Bankier i Geograf zostali wykreowani na scenie przez Krystiana Modzelewskiego – o ile pierwsza postać została nieco okrojona względem oryginału, to już Geograf pozwolił aktorowi na więcej wyrazu, niby poważny, a zarazem zabawny w swym „zakręceniu” na punkcie nauki o rzeczach wiecznych.
Mały Książę przez całą opowieść zmierza do kresu, jesteśmy tego świadomi, wszak jego historia została już napisana. Ale ten kres nie jest wprost śmiercią, jest jedynie zakończeniem pewnego etapu podroży, jakiegoś momentu w życiu, który każdy z nas musi czasem zamknąć, żeby zacząć coś nowego. A każdy zamknięty rozdział uczy nas czegoś nowego i wzbogaca w doświadczenia. Karol Dworakowski wyjaśnia, że „ocalenie czegokolwiek, co jest dobre w naszym życiu musi być weryfikacją świata, który proponujemy, w którym żyjemy i do którego to procesu włączymy dziecko, bo właśnie ono będzie z tego świata korzystać”. Zastanawia mnie, czy wpatrzone w ekrany telefonów dzieci można jeszcze wyzwolić pięknem tej opowieści. Czy jako dorośli potrafimy nadal patrzyć sercem i dostrzec coś poza codziennością. Chce się wierzyć, że tak jest. „Mały Książę” w Teatrze Polskim pokazuje, że przynajmniej warto próbować. A że jest to ze wszech miar pięknie opowiedziana historia – i aktorsko, i wizualnie – nadzieja nie jest wcale taka krucha. I mimo, że „to, co najważniejsze, jest niewidoczne dla oczu”, cieszę się, że mogłem tę opowieść zobaczyć w teatrze.
Tekst Marek Zajdler, fot. Paweł Wodzyński/East News, Marek Zajdler/East News